Kunaicho Gakubu – Japanese Traditional Music: Gagaku


Osobiście nie jestem zainteresowany gagaku, konwencją muzycznej, powiązanej z tradycyjną muzyką Japonii. Jako, że w L5K nie gram, by poznać rzadko kiedy przydatne czy interesujące tajniki historii i kultury Japonii, a osoby mi w grze towarzyszące również nie odczuwają takiej potrzeby, muzykę wrzucam bazując na jej brzmieniu, nie zaś sensowności ulokowania w Rokuganie czy symboliki.

Gagaku to muzyka dziwaczna, zdolna doprowadzić uszy do utraty wosku. Niektóre z instrumentów potrafią wejść na tak wysokie dźwięki, że autentycznie boli mnie od nich głowa. Zresztą, przekonajcie się sami:

Zabrzmiałem trochę zjadliwie, ale bez żartów: wielu ludzi ceni ten nurt, jest powiązany z ceremoniałami religijnymi i przypuszczam, że po zrozumieniu jego założeń mógłbym go docenić.

Album, którego obrazek widzicie u góry notki, wykorzystywałem już nieraz. Dwanaście utworów, składających się na sześćdziesiąt siedem minut muzyki, z której właściwie niczego nie musimy wywalać. Płyta jest tak spójna, że trudno wręcz zauważyć, że co jakiś czas pieśń się zmienia.

Zmiany zresztą są zgoła nieznaczne. Głównymi instrumentami gagaku są flety, których w Europie raczej się nie używa. Mają przenikliwy dźwięk, wysoki i sięgający wręcz szpiku naszego muzykalnego gustu. W różnych utworach inny każdy flet pełni nieco inną rolę. Poza nimi występują właściwie tylko zaznaczone instrumenty perkusyjne, głównie bębny i dzwonki. Cytry: rzadko, ale nie są zabronione. Jedyny utwór z wokalem, konkretnie chórem, to Motomeko No Uta – chyba najciekawszy, właściwie samodzielny rekwizyt.

(Słyszycie mnichów i shugenja kroczących po wnętrzach klasztoru na szczycie góry, oddających się codziennej medytacji, gdy zaraz po świcie między pokojami wznoszą się sylaby idealne, czyste i białe jak najpiękniejsza pustka?)

Ten album jest tłem. Jest nudny i monotonny. Ale na swój sposób straszny. Na swój sposób sięga daleko poza horyzont. Może moja wyobraźnia płata figle, ale nie wyobrażam go sobie pośród lasów, czy przy jeziorku. Bezkresne oceany, miasta-labirynty, pałace położone pośród gór – gagaku z mej perspektywy powinien rozchodzić się wszędzie wokół.

W praktyce używam go przede wszystkim, gdy chcę wprowadzić elementy grozy lub elementy nadnaturalne. Muzyka ta budzi – chociażby we mnie – niepokój, chociaż przyznam, że dla przyjemności nie jestem w stanie jej słuchać. Jeżeli jednak nasi samurajowie wybierają się do miejsca, które od samego początku zakłóca ich ducha – może warto to podkreślić właśnie tym krążkiem?

Muzyka tła: 3/5 – o ile gracze nie zaczną z irytacji gryźć krzeseł, możemy w razie potrzeby wrzucić cały album bez selekcji. Na pół godziny, godzinę powinno starczyć, ale gagaku szybko męczy – niestety, monotonia jest zbyt wielka;
Muzyka obszaru: 3,5/5 – nawiedzone świątynie, oblężone fortece, tajemnica, mgła, groza. Da się pobawić, zwłaszcza, że albumu nie trzeba selekcjonować;
Muzyka przygody: 1,5/5 – album raczej nie generuje pomysłów na fajne przygody ani ich nie podkreśla. Ale połowa punktu należy się za utwór dwunasty;
Muzyka drużyny: Nie.

Polecanka #18; Podsumowanie grudnia; Podsumowanie roku

Polecanka #18

Dzisiaj będzie dużo o niczym. Jest to świetna okazja, by wrzucić naprawdę straszny utwór.

Utwór faktycznie przerażający.

Mówię serio.

Sesja, podczas której się pojawi, nie będzie już taka sama.

Jesteście gotowi?

Mocne, nie?

A teraz na poważnie.

W ramach soundtracku do gry Two Worlds II można znaleźć dwa utwory, które świetnie uzupełnią już znany Wam album Jade Empire. Dwa dobre motywy tła, świetne do opisu, delikatne, ale nienudne, faktycznie wypełniające pewną lukę w już i tak bardzo przydatnym zbiorze. Przyznam, że nie są to utwory wybitne, ale jako japońskie (a raczej chińskie) pitolenie nada się w sam raz
.

Jeszcze przed przejściem do podsumowań, pozwolę sobie podsunąć link do bloga Venticco, który rozpoczął nowy cykl zajmujący się mniej więcej tym, co robi Craven – podrzuca fajne kawałki, gdyż, jak sam mówi, “chciałbym się skupić na (…) odnalezieniu muzyki do rozgrywki w sposób, który pozwoli Mistrzowi jeszcze lepiej i dosadniej budować nastrój na sesji”. Powodzenia i obyśmy mogli jak najwięcej takich projektów zobaczyć w najbliższym roku.

Podsumowanie grudnia

Miesiąc o tyle dla mnie tragiczny, że utraciłem sporo muzycznych plików i katalogów w ramach spalonego dysku głównego. Spowodowało to zresztą opóźnienia w publikacjach.

Niezbyt radosny dla mnie jest też fakt, że nowy autor bloga od kilku tygodni nie publikuje obiecanych notek poniedziałkowych, nie uprzedził mnie jednak i nie poinformował, czym to jest spowodowane. Nie pojawia się zresztą też w innych miejscach w sieci, choć przez pewien czas był bardzo aktywny. Może stracił dostęp do sieci? Kto wie, może jeszcze do nas powróci.

Notki grudniowe:

Recenzje:
A Quick Fix of Melancholy http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/garsc-melancholii.html
Amelia Soundtrack http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/radosc-pacz-i-francja-czyli-soundtrack.html
Neverhood Soundtrack http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/neverhood-soundtrack-zyczenia.html
The Old Boy Soundtrack: http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/ost-z-amelii-mrok-ost-z-oldboya.html

Polecanki:
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/niedzielna-polecanka-17-podsumowanie.html
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/niedzielna-polecanka-17.html
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/niedzielna-polecanka-18.html
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/niedzielna-polecanka-19.html

Zarys twórczości:
Loreena McKennitt http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/loreena-mckennitt.html

Cravena:
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/mrok-i-pesymizm.html
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/swiatecznie-i-okazjonalnie.html
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/bring-sally-up.html

Abbadona:
http://rpgmuzyka.blogspot.com/2010/12/veni-vidi-vici.html

Podsumowanie Graj Muzyką 2010

Graj Muzyką ma za sobą ponad pół roku. Podsumowania są nudne, stąd postaram się pisać treściwie.

Start nastąpił 4 VII 2010 r., notkę wrzucam 9 I 2011 r. W tym czasie na blogu zostało zarejestrowanych 1409 indywidualnych wejść, w tym przypuszczam, że przynajmniej 1/10 to wejścia autorów piszących notki, odpowiadających na komentarze i tak dalej. Nie chcę zgadywać, ile z wejść to boty i osoby, niemniej załóżmy, że strona została otwarta koło 1000 razy. Z tego tysiąca zapewne spora część weszła całkowicie przez przypadek. Jeżeli chodzi o wejścia “nieidywidualne”, to w samej Polsce jest tego 4400 i jeszcze z 200 by się zebrało (w tym 2 z Iranu, cholera wie czemu).

W jaki sposób? Przede wszystkim przez linki z serwisu BlogiRPG, sporo poprzez moje i Cravena linki z Poltergeist, dużo przez blog Maestra, świetnego prowadzącego i bardzo przyjaznego w obyczu gracza, którego Khaki określił, niebezpodstawnie, “mistrzem dark fantasy”, a także Gry Fabularne.

Najwięcej wejść z przeglądarki przyszło z haseł “graj muzyką craven” (i co? Niezłego partnera sobie wybrałem, nie?), później kolejno: loreena mckennitt, neverhood, graj muzyką, graj muzyka. Szczególnie dziwne zapytania?
blues jest malencholijna sztuka uzalania sie nad soba
ciężkim wojskowym buciorem
roken drol na gitarę po polsku
przykładu rasizmu w filmie the great debators
zagraj w pańta

“Roken drol”. Bardzo ładnie.

Dużo wejść dały nam notki na temat bluesa i folku irlandzkiego. Google są dla tych haseł bardzo łaskawe.

Ilość notek przekroczyła 60, z czego koło czterech zostało wrzuconych z opóźnieniem lub pominiętych. Prawdopodobnie po wyrzuceniu linków do Wrzuty i YouTube'a, pozostało by koło 120 stron tekstu spisanych przez Cravena, Abbadona, Czarnego (jeden artykuł, ale i tak jestem wdzięczny) oraz mnie. Wychodzi z tego już wcale sensownych rozmiarów powieść.

Pisanie bloga to ogromna męczarnia, ale też wielkie ćwiczenie charakteru. Przynajmniej dla mnie. Mam nadzieję, że nie dla Was. Myślę, że na prowadzenie bloga poświęcam od 3 do 5 godzin tygodniowo. Co wynika z faktu, że przestałem redagować własne teksty. Inaczej byłoby jeszcze więcej.

Blog pod namową Wiernych Fanów (czyt. Wekta) zmienił nieco wygląd. Starałem się dostosować rodzaj tekstów do woli czytelników, sugerując się ankietami, w których brali udział. Listopad był miesiącem poświęconym folkowi; grudzień – grotesce, styczeń zaś poświęcam japońskiemu pitoleniu.

Dotychczas tylko dwie osoby zgłosiły się do mnie bezpośrednio w sprawie prośby o pomoc muzyczną. Mam nadzieję, że Cravenowi poszło lepiej. ; ) Jakby na to nie spojrzeć, jesteśmy tu dla Was, my z tego nie mamy ani kasy, ani fejmu. Zresztą ja, jako osoba o tragicznym PR, nawet o niego się nie staram, a Craven nie musi, bo już ma. ; )

Ale serio. Dzięki, że czytacie, dzięki, że się udzielacie. Pamiętajcie – przyjmę prawie wszystkie teksty gościnne, chętnie przywitam też nowych autorów bloga. Kto wie – może wyjdzie nam z tego największy gadżeciarski blog RPG w polskiej sieci.

W planach – Khaki ma zajebisty projekt muzyczny na oku. Mam nadzieję, że już niedługo podzielę się z Wami jego szczegółami (jak sam wezmę tyłek do roboty).

Jeżeli macie jakieś pytania – chętnie odpowiem. Od siebie więcej napiszę, jak już się wypalę z pomysłów – lub, kto wiem, może za rok.

Bye Bye Pete

Jak wszyscy wiecie zmarł wybitny Pete Postlethwaite. Świetny aktor dalszoplanowy, którego nazwiska większość was nie znała do wtorku, choć rozpoznawaliście go na pierwszy rzut oka. Nie będę się zachwycał jego aktorstwem opowiadał, że jako jedyny na planie Romea i Julii zasuwał pentagramem jamnicznym, możecie o tym poczytać dookoła. Zamiast tego kilka polecanek z „jego” filmów.

Stephen Parsons & Francis Haines – Split Second Theme
Uwielbiam ten ociekający klimatem kawałek. Może to mieć związek z moją wielką miłością dla „W mgnieniu oka”. Świetnie wpasowuje się do opisu przyszłościowej metropolii, przykrytej smogiem, ale rozświetlonej neonami, wysokich wieżowców i helikopterów latających między nimi, rzucających snopy światła na ulice.

Hans Zimmer – Mombasa
Jeszcze nie miałem okazji wykorzystać tego kawałka na sesji, ale jestem przekonany, że spisze się wyśmienicie. Świetnie trzyma tempo, do tego ma te świetnie wpisujące się w klimat Incepcji „przeciągnięcia” („jęknięcia” czy jak to cholerstwo nazwać), pojawiające się m.in po 2:40.

Elliot Goldenthal – Agnus Dei
Pierwotnie miałem napisać całą notkę o muzyce z Aliena 3, ale boję się, że tekst byłby nieprzydatny, bo to OST świetny, ale zwyczajnie trudny w obsłudze. Dlatego podsuwam tylko jeden kawałek. Precyzyjniej – jego wycięty fragment, który w Ultima Thule posłużył mi do opisu bestii, na którą natrafiła wyprawa. W scenie tej grupa naukowców (w tym gracze) biegną do jednego z pomieszczeń, wiedzeni wołaniem o pomoc, pierwsi zatrzymują się w drzwiach, zszokowani widokiem, z tyłu kolejni wpadają na nich, w atmosferze paniki większość widzi jak monstrum kończy pożerać jednego nieszczęśnika i spokojnie, nie zważając na zamarłych w bezruchu ludzi wychodzi przez szerokie wrota po drugiej stronie.

Styczeń – miesiąc japońskiego pitolenia


Nowy miesiąc, nowy rok. W weekend byłem na Khakonie, toteż czasu na notkę nie miałem. Podsumowania wrzucę w niedzielę.

Styczeń będzie miesiącem Legendy Pięciu Kręgów. Dla niektórych miesiącem Blood And Honor. Innymi słowy, opisywać będę muzykę, którą wykorzystuję podczas sesji w tym świecie. Głównie japoński folk – nie tylko. Dotychczas zdarzyło mi się wspomnieć o tej grupie. Szczegóły w zakładce orient.

Jeszcze przed moim kontaktem z L5K zdobyłem album Jean-Pierre Rampal, Lily Laskine (na pytania o narodowość tej dwójki nie odpowiadam) i aranżacji Akio Yashiro „Japanese Melodies for Flute and Harp”. Niniejszym ilość wartych wymienienia instrumentów uprzedziła me zwyczajowe dojście do tego punktu. Z tego co wiem, wydań albumu było kilka, z różnymi kawałkami, załączam okładkę wydania, którego używam.

Powiem szczerze, że na japońskich instrumentach się nie znam i nie odróżniam, jaki to flet, jaka harfa, i czy ta harfa jest w ogóle z kwitnącymi wiśniami powiązana.

Jest to jednak duet wybitnie wręcz delikatny, może nie kwintesencja japońskiego folku (w gruncie rzeczy bardzo różnorodnego, o wiele trudniej by go opisać, jak chociażby folk polski), ale ma w sobie „ducha” niesionego przez niemalże ostrożnie grane dźwięki, częste wykorzystanie ciszy, niejednorodną głośność, intrygujące vibrato. Co jednak nie pasuje do stereotypowego postrzegania „japońskiego pitolenia”…

(Tu trochę o stereotypie. Podczas wczorajszej rozmowy przed sesją, wrzuciłem na listę 44 minuty japońskich utworów, konkretną płytę płyta. Jeden z graczy jednak myślał, że przez ponad godzinę słuchaliśmy zapętlenia jednego kawałka. Dla mnie różnice były znaczne, zarówno w doborze instrumentów, tempie jak i melodii. Ważny jednak jest fakt, że dla wielu osób muzyka ta jest po prostu nudna i poza sesją jej nie słuchają, choć doceniają jej rolę jako narzędzia podczas gry.)

…to fakt, że ciekawe utwory (nieco ponad dwadzieścia minut) są różne od siebie i o ile tożsame instrumenty tworzą pozór konsekwencji, trudno przewidzieć, który spełni funkcję tła, który – rolę dominującą. Melodia jest raczej trudna do wyczucia, zmienia się wielokrotnie w obrębie nawet jednego kawałka. Znajdują się też motywy bardzo trudne, do zagrania, wyraźnie przekraczające naturalny potencjał instrumentów, wymagające dużych umiejętności i kreatywności.

Skoro kawałki oddane zostały przez zaledwie dwa instrumenty, bardzo łatwo umiejscowić je w świecie gry. Gejsze, muzykalnie utalentowani samurajowie, para mnichów – z muzyki tła łatwo przejść do muzyki przygody lub przestrzeni. Jeżeli podczas większej części sesji towarzyszy nam cisza, zaś chcemy wizytę w herbaciarni podkreślić wystąpieniem, tu znajdziemy świetne wsparcie.

Radosne utwory albumu, niestety, niezbyt się bronią. Zdecydowanie lepiej wypadła melancholia, ospałość. Linki do najbardziej reprezentatywnych utworów załączam poniżej.

Muzyka tła: 4/5 – puszczałem wielokrotnie. O ile sesja ma iść bardziej w stronę sielanki i odpocznienia, nada się bardzo dobrze. Po wywaleniu utworów słabszych na tyle spójne, że nie trzeba nazbyt się wysilać z przeskakiwaniem niestosownych kawałków. Na pewno jednak nie nadają się one do bitwy czy dużej walki;
Muzyka obszaru: 3/5 – album w sam raz do składanek „L5K – koncert”, ale też „wytchnienie, odpoczynek, spokój”. Tradycyjna muzyka, niezbyt zen, ale i bez akcji;
Muzyka przygody: 2/5 – raczej niczego ciekawego nie zrobimy. Muzyka nie jest dramatyczna i o ile nie należymy do drużyn, w których gracze z lubością usłyszą opis lotu motyla, spadającej sakury i innych pierdół, nie znajdziemy tu za wiele inspiracji.
Muzyka drużyny: Nie.

The best of:

I gwiazda wieczoru:

Tak. Ja nie lubię na sesji opisów motyli i sakur. Co mi zrobicie?

Świątecznie i okazjonalnie


Święta, rocznice, festiwale i różne obchody to świetna metoda by nadać życia przedstawionemu światu. Czasem w kampanii można ulec wrażeniu, że zmienia się jedynie okolica, a świat jest jakby zamrożony i czeka jedynie w skupieniu na działania graczy. Wprowadzenie balangi nie związanej z graczami może nadać kolorów settingowi. To nie musi być rocznica koronacji króla, dzień niepodległości czy festiwal noworoczny. To może być ślub lokalnej sławy, lub czyjkolwiek jeśli gramy w małowioskowe fantasy.
Johann Pachelbel – Canon In D Jest jeszcze jedna funkcja. Fajne okoliczności, tak samo jak fajne otoczenie tworzą doskonałe warunki do odgrzewania starych kotletów. Przygoda z włamaniem do sejfu dyrektora jakiejś firmy? OK potwórzmy ją. Ale tym razem zamiast dokumentów będzie chodzić o słynny diament, zamiast zwykłego biurowca wstawimy Empire State Building, zamiast obchodzenia stróża nocnego, serwujemy ceremonię oddania budynku. Orkiestra gra klasykę, suknie wieczorowe, towarzysząca imprezie wystawa drogocennych kamieni…
Por una Cabeza – Carlos Gardel Znów trzeba przemknąć, pogadać, zbajerować a pod koniec kliknąć na quest item, ale jest tak jakoś inaczej. Jest klimacik, dodatkowe atrakcje. Ponadto mamy tu ciekawy zabieg muzyczny. Zamiast muzyki do „się skradania” leci klasyka, możemy nie opisywać, że piętro niżej (tudzież na drugim końcu korytarza) ludzie wciąż się bawią, muzyka sama przypomina graczom o tym w jakich okolicznościach rozgrywa się ich akcja.
When The Saints Go Marching In – Louis Armstrong Warto mieć odpowiedni kawałek na moment, gdy zegar wybije północ. Życzymy wielu (ale nie zbyt wielu) muzycznych (ale nie zbyt muzycznych), ale przede wszystkim udanych sesji w przyszłym roku!

OST z Amelii + mrok = OST z Oldboya


Oldboy to jeden z najciekawszych filmów, jakie obejrzałem w tym roku. Nie nazbyt przewidywalny, wiele wartych zapamiętania scen, bardzo ciekawe wątki połączone z intrygującą choreografią. No i muzyka – doskonale dopasowana do scen, podkreślająca wiszącą w powietrzu tajemnicę, doskonale wpasowująca się w często groteskowy nastrój obrazu.

Ostatnio sporo razy użyłem słowa „groteska”, także tag o tym znaczeniu znacznie wzrósł w liczbie użyć. Warto wreszcie skonkretyzować, jak to pojęcie rozumiem – groteska jest dla mnie przede wszystkim zestawieniem elementów do siebie niedopasowanych, nawet sprzecznych w taki sposób, by wytwarzać nietypowe skojarzenia i bawić się utartymi konwencjami. To bardzo uproszczone myślenie, bez takich pojęć jak „kategoria estetyczna”, nieco zbyt mocno naznaczone myśleniem praktycznym. Jednak na potrzebę krótkiej pogawędki o muzyce wystarczy.

Bardzo lubię dostrzegać, poznawać i rozumieć schematy, lubię też, kiedy ktoś je celowo wykorzystuje w grotesce. Problem w tym, że groteska nie zawsze musi być – i bardzo często nie jest – udana. Jeżeli podczas sesji drużyna samurajów rozmawia z cesarzem przy muzyce typu Prodigy, groteska wystąpi, ale raczej wywoła niesmak. Nie ma zasad doboru groteski – tak samo, jak nie ma zasad tworzenia sztuki (czymkolwiek by nie była).

W Oldboyu groteska została osiągnięta przez połączenie prawdziwego okrucieństwa (takiej sieczki w umyśle protagonisty, w tym przypadku antybohatera, nie widziałem w udanym filmie od dawna) i brutalności z utworami wykonanymi na smyczki, klawisze (głównie w brzmieniu fortepianowym) i instrumentami dętymi. Elektronika bardzo okazjonalna, głównie w formie podkreślenia rytmu, chociaż słaby kawałek „Jailhouse Rock” to już czysta elektronika.

Kawałki są raczej melancholijne, osobiście stawiam je gdzieś między pojęciem „dynamiczny” a „stateczny” – przemiany w obrębie utworu zachodzą często i wiele z nich da się dostosować do scen akcji („The Old Boy”, „In a Lonely Place”), jednak raczej w naturalny sposób zachęcają do napiętego wyciszenia się. Jeden tytuł zawierać może zarówno partie spokojne, patetyczne, dynamiczne i, w moim odbiorze, niemal stresujące („Cries And Whispers”).

Nie zmienia to faktu, że po groteskę wcale w tym wypadku sięgać nie trzeba – wiele pomysłów broni się nawet w „klasycznym” postrzeganiu. Ulokowanie w albumie utworu Vivaldiego czy fenomenalny „The Last Waltz” (mój absolutny faworyt, który na głowę bije wiele kawałków Tiersena, zarazem mocno się z nimi kojarząc) mogą zostać wykorzystane w swych naturalnych kontekstach – czyli eleganckim przyjęciu, tańcu, balu. Warto przesłuchać i wybrać perełki choćby na potrzeby Wolsunga.

Sporym mankamentem (ładne słowo, nie?) są wymagające wycięcia, na szczęście nieliczne, fragmenty obejmujące wypowiedzi bohaterów filmu i inne dźwięki (jak wystrzał pistoletu). Audacity na szczęście poradzi tu sobie dobrze. Same kawałki bywają dosyć krótkie (średnio nieznacznie wykraczają ponad dwie minuty), a po zostawieniu perełek pozostaje przynajmniej pół godziny bardzo dobrej, charakterystycznej muzyki o szerokim zakresie użycia.

W moich obecnych kampaniach raczej nie mam okazji użycia tego typu metody, ale jestem ciekaw, jak gracze odbiorą scenę walki, gdy umieszczę w niej spokojne flety.

Muzyka tła: 3/5 – po wycięciu nowoczesnych kawałków, można łatwo puścić jako tło w steampunku czy victorianie;
Muzyka obszaru: 3/5 – bale, bankiety, melancholia – o ile nie chcemy wchodzić w groteskę, raczej bez ekstrawagancji;
Muzyka przygody: 4/5 – obejrzycie film, zrozumiecie. Poszczególnymi kawałkami da się fantastycznie bawić;
Muzyka drużyny: Tak.

Niedzielna polecanka #17

To trochę smutne, że swoje święta kończę wrzucając notkę na bloga. Spróbuję jednak jeszcze przez chwilę nie myśleć o tym czasie jako o Saturnaliach, lecz w kontekście chrześcijańskim. Stąd też muzyczno-chrześcijański podarunek.

Wpierw – Lisa Gerrard.

Być może kojarzycie takie piękne słówko jak “maranatha“, co ponoć znaczyć może – zależnie od tego, gdzie umieścimy odstęp, którego oczywiście rękopisy starożytne nie posiadają – “Pan przyjdzie”, “Pan przyszedł”, “Pan przychodzi” i “niech Pan przyjdzie”.

Nic nie wiem na temat podejścia Lisy do religii, jednak w duecie z Patrickiem Cassidym (tak, wiem: “who the hell is Patrick Cassidy?”) przydarzył im się utwór z typowym dla Lisy tekstem w postaci zawodzenia. Wynik ich współpracy jest oszałamiający:

Przykładowe sceny: trans, medytacja, modlitwa, śmierć, oniria, nadejście anioła.

A skoro już jesteśmy w temacie powtórnego przyjścia. Nie lubię kolęd, nie lubię muzyki świątecznej. Do nielicznych wyjątków należy album Enya'i “And Winter Came”. Tam również pada prośba o przybycie Pana:

(Zwłaszcza od 0:45 do 0:50. Tak, ja właśnie dla kilku sekund potrafię słuchać jakiegoś utworu.)

Jeżeli z niezrozumiałego dla mnie powodu postanowicie urządzić w ramach sesji takie dni jak Wigilia Bożego Narodzenia, ten krążek może okazać się wcale niezłą alternatywą dla Cichej Nocy.

Swoją drogą, na początku tygodnia miałem sen, jakoby Trzecia Wojna nastała właśnie dwudziestego czwartego grudnia. Czyż to nie interesujący, dramatyczny i przygnębiający motyw? W sam raz do wykorzystania u zenitu wojennej kampanii.

—-

W przyszłym tygodniu w niedzielę zapewne będę na Khakonie. Spodziewajcie się, że na notkę mogę nie mieć czasu.

Neverhood soundtrack + życzenia


Mam ochotę, dla odmiany, napisać o czymś wesołym. Okres przedświąteczny jest dla mnie zawsze przygnębiający, nawał obowiązków, braki w ilościach dostępnych sztuk złota, zmęczenie. Stąd dzisiaj coś lekkiego, radosnego, a przez to nietypowego jak na ten blog.

Jeżeli istnieje coś, co sprawia mi nieposkromioną radochę i wręcz nasyca pozytywnymi emocjami, to jest to Neverhood.

Muzyka była niezwykle ważnym elementem tytułu – nieustannie wybijała się na pierwszy plan, często doprowadzała do gorączki swą, z braku lepszego słowa, „eksperymentalnością”. Jest to chyba jazz, ale poszczególne kawałki wyraźnie nawiązują do innych nurtów, jak r'n'roll, blues czy dziecięce wyliczanki.

Problemem albumu jest, że wielu utworów nie da się na dłuższą (na krótszą zresztą też – jak „Gargling Drummer”) miarę słuchać. Potrafią być męczące, niemelodyjne, wokal często posługuje się bełkotem. Do instrumentów zaliczyć należy przede wszystkim gitary, saksofony, elektronikę (ta, wiem, ładny instrument, wybaczcie mi ten skrót myślowy).

Stąd można wyodrębnić dwa rodzaje utworów z Neverhood – bardzo mocno dostosowane do konkretnych scen („Klaymen takes the ‘A' Train” – w zasadzie bezużyteczne dla nas, o ile nie planujemy ulokować w sesji pociągu) i trochę przekraczające standardowe rozumowanie, czym jest muzyka („Thumb Nail Sketch”).

Druga grupa to utwory niewiele mniej dziwne lub zgoła typowe, za to w zdecydowanej większości ciekawe i charakterystyczne, raczej radosne, nawet zabawne. Niewiele z nich broni się jako muzyka całkowicie oderwana od kontekstu gry (tu rewelacyjny „Klaymen's Theme”, czyste mistrzostwo, kopalnia pozytywnych emocji), większość jest bardzo krótka (około półtorej minuty) i raczej do zastosowania na krótko.

Soundtracku tego nie używałem już bardzo długo, gdyż zdecydowana większość znajomych (ja zresztą też) ma go już po dziurki w nosie (dziesiątki odsłuchań robią swoje). Wykorzystywaliśmy go jednak przede wszystkim w momentach, gdy chcieliśmy zaznaczyć, że prowadzimy sesję humorystyczną, bardzo zdystansowaną i swobodnie prowadzoną.

Nie znaczy to jednak, że nie da się go wykorzystać w inny sposób. W gruncie rzeczy jest to doskonała muzyka przygody do sesji z przymrużeniem oka. Różne utwory bardzo łatwo powiązać z konkretnymi lokacjami, postaciami, wydarzeniami. Ociekają wręcz groteską, nie powinno nas dziwić, że nagle z głośników ktoś zaczyna obłąkańczo się zaśmiewać czy melancholijnie zaśpiewuje „Dum da dum doi doi doi”. Ta muzyka z zasady nie musi mieć sensu i w obranej konwencji broni się bardzo dobrze.

Nawet kawałki pozornie bezużyteczne mają potencjał. „Chiming in” od razu daje mi pomysł na starą pozytywkę, zepsutą radiolę, groteskowo dodaną do Maszyny Zagłady, złowróżebną melodyjkę. Dobry prowadzący (ok, ja na przykład nie) potrafiłby to genialnie wpleść do sesji grozy.

Muzyka tła: 1/5 – to się nigdy nie uda;
Muzyka obszaru: 1,5/5 – to się nigdy nie uda, ale możemy wybrać kilka kawałków i wrzucić je na składankę „humor” (o ile ktoś takiej składanki potrzebuje) lub „WTH”;
Muzyka przygody: 4/5 – tak, dla tej muzyki naprawdę da się zrobić specjalną sesję. Warto trzymać w pamięci, może kiedyś będzie okazja spróbować czegoś nietypowego;
Muzyka drużyny: Chciałbym zobaczyć taką drużynę.

Tak poza tym życzę Wam, byście mieli tyle pieniędzy, by stać Was było na zakup żyrafy oraz byście w tym roku nauczyli się jakiegoś nowego języka – a najlepiej jakiegoś idiolektu, tak w pełni. I byście poznali przynajmniej jeden utwór który zapamiętacie na długo tylko tego dla, że w jego towarzystwie wydarzy się coś wspaniałego.

I grajmy jak najprzyjemniej.

Niedzielna polecanka #19

(Awaria dysku twardego.
Aktualizacja robiona z tego, co akurat znalazłem na zapasowym sprzęcie.)

Dziwaczna nazwa zespołu, trudny do określenia styl. Większość ich twórczości uważam za nużącą i niewartą uwagi, niemniej to, co załączam, stanowi niemal dwadzieścia minut muzyki tła.

Atmosfera melancholijna, minimalizm połączony z grozą. Po jednym przesłuchaniu ma się właściwie cały obraz ich potencjału, toteż bez szczególnego wysiłku wiemy, czy warto to zachować, czy też odrzucić w pieruny.

I na 100% puściłbym te kawałki przy kiczowatej, sztampowej sesji z mhrocznymi wąpierzami.

Bring Sally Up!

Fajną rzeczą w rzadkim prowadzeniu jest nie tylko długi czas na przygotowanie sesji. To również możliwość powtarzania tego samego myku w otwierającej scenie, bez ryzyka nudy. Zamiast tego nadaje on uczucie ciągłości kampanii. W tej notce kontynuuję namawianie Umbry do muzyki z wokalami. Do tego delikatnie pojawia się tu kwestia, do której chciałbym wracać jak najczęściej – czyli muzyka, która nie tylko towarzyszy opisowi MG, ale i gracze mogą z niej „skorzystać”.
Moby – Flower
Zupełne ciemności przerywa rozbłysk świetlówki, miga kilkukrotnie i wreszcie zaczyna świecić ciągłym światłem. Niemal natychmiast dołączają kolejne – jest ich aż kilka rzędów pod sufitem, zalewają jasnością wielki hangar. Znajdujemy się przy metalowej podłodze. W kadrze pojawia się sękata, noga o wielu stawach w błotnych barwach, dołącza do niej kolejna, jedna za drugą, razem z nimi pojawia się opancerzony korpus, do którego przylegają przezroczyste skrzydła, ruchliwe czułki badają podłoże. Nagle ciężki wojskowy bucior rozdeptuje robaczka z słyszalnym mlaśnięciem, kamera rusza do góry… [zwrot do jednego z graczy] Opisz swoją postać…
To nie zawsze hangar, nie zawsze zaczyna się od rozdeptanego robala. Ale niemal zawsze zaczyna się od „Flower”. Czasem jest jakieś intro, zanim pojawi się drużyna. Potem ruszam z Moby'm i wskazuję kolejnych graczy by opisali swoich bohaterów.
Elbow – Grounds For Divorce
To może być przelot przez statek, którym gracze bujają się pomiędzy planetami, ich garaż, który naturalnie stał się ich bazą wypadową gdzie spotykają się regularnie. Wreszcie taki kawałek w ogóle może być nie związany z jakimś miejscem. To po prostu „main theme” drużyny. Zagra kiedy trafią na miejsce zbrodni, które jest punktem wyjścia dla przygody, oraz gdy mogą się zaprezentować schodząc po trapie na powierzchnię planety, gdzie rozegra się kolejna historyjka. Kiedyś wstrzymałem ten opis aż do połowy sesji, kiedy to chłopaki dostali się do militarnej części bazy – korytarz w którym lampka przy drzwiach zmienia barwę z czerwonej na zieloną, rozsuwa się ciężka gródź i triumfalnym krokiem wkraczają do środka.

Vanessa Mae – Contradanza
A to trochę inna para kaloszy. Utwór ten wykorzystałem tylko raz, ale w dość podobnym stylu. Początek rozgrywającej się na biegunie południowym przygody Ultima Thule. Opis rozpoczyna rozległa biel czapy lodowej, którą zakłóca jedna czarna nitka. Gdy się zbliżamy, nabiera ona kształtów i okazuje się grupką polarników maszerujących jeden za drugim. Teraz wyglądają jednakowo, ale niecałe dwa tygodnie temu… I w tym miejscu każdy z graczy może opisać swoją postać w krótkim flashbacku, zanim znalazł się na lodowej pustyni – jeden na ściance wspinaczkowej, inny w laboratorium, kolejny kończący swoją służbę na lotniskowcu…