Kroniki Czarnego Księżyca

Ciekaw jestem, jak Pierre Esteve ocenia swój album wydany dekadę temu. W sieci da się znaleźć wypowiedzi, jakoby był to jeden z najlepszych soundtracków wydanych kiedykolwiek. Mniej więcej od dziewięciu lat słucham go przynajmniej raz na kwartał godzinami. Ma w sobie wielką moc.

Co dziwne, trudno go kupić. Co jeszcze dziwniejsze, występuje w dwóch kopiach – jedna ma utworów 12 (faktyczny OST), druga – 14 (a może nawet 15), jest prawdopodobnie efektem zabawy z plikami do gry znudzonego cwaniaka i można ją co najwyżej ściągnąć z sieci. Obie wersje się uzupełniają i chociaż nie wszystkie utwory są genialne, po wyodrębnieniu najnudniejszych pozostają prawie trzy kwadranse (!) muzyki jednocześnie dynamicznej i statecznej, groźnej i podniosłej, triumfalnej i zostawiającej krwawy posmak.

Esteve podjął krok, który zapewne był bardzo kosztowny – miast ograniczać się do zwykłych syntezatorów i klawiszy, zainwestował w liczne instrumenty perkusyjne, łacińskie teksty, niepozostawiające w niedosycie chóry (głównie męskie, choć nie tylko). Sama gra komputerowa przedstawiała historię typowego świata fantasy, w którym ścierały się ze sobą cztery potęgi: dotychczasowy, niepodzielny władca, Imperator, na czele niezliczonych legionów; oddziały Światła, armii zakonnej, która zaprzedała ideały przed pokusą władzy; Sprawiedliwość, ostatni obrońcy cnót, paladyni na usługach Boga; wreszcie Czarny Księżyc, wcielenie piekieł, skute nietrwałymi łańcuchami, zniewolone orki, trolle i nieumarli pod władaniem zaprzedanych demonom czarnoksiężników. Gdzieś z boku błąkają się jeszcze smoki, elfy, krasnale, poruszone żywioły i tak dalej. Krótko mówiąc: same głupoty.

Co ważne, gra obraca się mocno wokół wątków religijnych, bohaterstwa, grozy i wielkich bitew. Używałem tej muzyki regularnie podczas rozgrywek w bitewaniaki, sprawdzała się wyśmienicie – zarówno w systemach fantasy, jak i przy Warhammerze 40 000. Patetyczna i rytmiczna, w dużej mierze dostosowana do marszu. Bardzo wyraźnie zarysowana i utrzymywana konwencja. Długość utworów zazwyczaj obraca się wokół pięciu minut, zaś zdecydowana większość z nich zmienia się we własnym obrębie – twórca robił chyba wszystko, co mógł, by utwór pozostawał spójny, ale też nie zanudzał. Da się przez to znaleźć na przykład znany kawałek Wismerhill, gdzie bez ostrzeżenia pojawia się wykrzykujący, niczym komendy na polu bitwy, mężczyzna, zaś utwór od tej pory zdaje się właściwie od początku tylko na te krzyki oczekiwać. Czasem jednak przemiany zdają się zachodzić jedynie w trzecim, czwartym tle, za pierwszym odsłuchaniem całkiem nie do wyłapania, a jednak dające niebywałe efekty.

Tak, piszę nie unikając entuzjazmu, bez zjadliwości, bez dystansu. W wersji „rozszerzonej” trzy ostatnie utwory to szumy, doskonałe rekwizyty na sesje z akcją w okolicach cmentarza lub zamglonych wrzosowiskach. Wersja „standardowa” posiada utwór Justice, również rekwizyt, za to brakuje mu wybitnego utworu z wersji „rozszerzonej”, który sam nazywam „hymnem Sprawiedliwości”, choć jego tytułu prawdziwego nie znam.

Mógłbym dodać, że utwór Land od Witches mi się nie podoba.

Ale by wymieniać wady? O nie. Nie sądzę.

Muzyka tła: 3/5 – nazbyt podrywa do walki, ale jeżeli gramy w świecie fantasy i wiemy, że sesja będzie mocno nastawiona na konflikty, można ze spokojem wrzucić;
Muzyka sceny: 5/5 – mniej do potyczek i walki, bardziej do epickich bitew. Pierwsza liga, nie tylko do fantasy;
Muzyka chwili: 4/5 – niektóre kawałki da się wykorzystać jako samodzielne rekwizyty, wszystkie zaś niemal umożliwiaj zabawę narracją;
Muzyka drużyny: nie.




0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Want to join the discussion?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz