Wpisy

Wiedźmin (film) – soundtrack

Po przeczytaniu opowiadań + k3 tomów słynnej Sagi i po przesłuchaniu oszałamiającego soundtracku do filmu Wiedźmin nie mogłem uwierzyć, że jest to tak niemiłosierna kupa. Zresztą nie wyróżniam się z tłumu – film zyskał na Filmwebie średnią z ponad dziesięciu tysięcy głosów 3,8. Jeżeli to nie wystarczy, by uwierzyć, że jest to produkcja stworzona z najczystszej esencji publicznego szaletu, to ja nie wiem, co.

Zła opinia krążąca wokół filmu sprawiła, że jego soundtrack odszedł w niepamięć. Niezła gra komputerowa The Witcher została obdarzona muzyką dość przeciętną, a jednak da się na nią trafić niemal wszędzie.

Wierzcie lub nie, ale wpis ten umiejscowiony jest w cyklu, który osobiście nazywam „Top X albumów z fantastyki”. Gdybym miał zrobić listę dwudziestu albumów, które poleciłbym każdemu chcącemu pograć w konwencji fantasy, ten OST pojawiłby się tam bez wątpienia.

Vade mecum.

—-

Łał. Czego tu nie ma. Niezwykle wyraźny rytm prawdziwych bębnów, klawisze, na czele kobiecy wokal, chóry w tle, trąby, elektronika, talerze, uf. Aż trudno się połapać. Zmiany w obrębie tych pięciu minut są przytłaczające: to instrument dochodzi, to zmienia się melodia, przejście, wokal w tę, tamtą – czyste szaleństwo. Nie mam pojęcia, w jakim kontekście pojawia się ten kawałek w filmie, jednak jeżeli chciałbym wydobyć utwór mający rozpoczynać każdą sesję heroicznej kampanii stylizowanego na średniowiecze fantasy – to jest mój typ. W sam raz na sesje opierające się o patos i / lub wzniosłość.

To jest w gruncie rzeczy niezwykłe – jednocześnie Ciechowski stworzył utwory, w których dzieje się niezmiernie dużo, a przy tym można je ze spokojem wykorzystywać jako muzykę tła czy sceny, nie tracąc przy tym na wartości jako muzyka chwili. Trzymający w napięciu, świetny do scen walki Zew wilka

czy niemalże żywcem wyrwana z katedry Oniria

stanowią jednocześnie kopniak dla wyobraźni i materiał na składanki pokroju „walka” czy „sacrum średniowieczne”.

To zdecydowanie wzniosłe i patetyczne kawałki są największą zaletą albumu. Da się jednak znaleźć nieco sielanki, jak wymownie zatytułowane Leczenie ran

i jedyny ciekawy utwór z tekstem, jakim jest niezapomniane Zapachniało jesienią.

[b]Najsłabszym[/b] aspektem jest zbiór Rad Jaskra, brzmiących jak wata cukrowa maczana w kompocie truskawkowym („miłości nie uciekniesz więc poddaj się jej”)

Do słabych kawałków należy też Uciekajcie (zmodyfikowana wersja samego początku Zewu wilka), nudna Ballada dla Yen i bazujący na tej samej melodii Jak gwiazdy nad traktem przypominający Baśka miała fajny biust. Tyle o syfie.

O ile dobrze rozumiem, album ten jest ostatnim ukończonym projektem Ciechowskiego, który udało mu się zamknąć przed niespodziewanym zgonem. Patrząc nań powiem szczerze – choć nie jestem fanem twórczości tego muzyka, to myśląc, że mogło powstać więcej równie genialnych albumów, niewielu twórców tak bardzo mi brakuje na polskiej scenie muzycznej. Cytuję jego wypowiedź ze strony internetowej:

„Długo zastanawiałem się razem ze scenarzystą, jaka to ma być muzyka, i w jakim stylu. W końcu doszliśmy do wniosku, że musi być poza wszelkim stylem. Powinna być na tyle dystynktywna i rozpoznawalna, aby określała tamtą rzeczywistość i jednoznacznie kojarzyła się z “Wiedźminem”.”

Doskonała decyzja. Jej efekt: jeden z najlepszych soundtracków, jakie znam. Zdecydowanie wart zakupu

Muzyka tła: 2/5 – po wywaleniu słabizny można puszczać przy sesjach fantasy, w czasach gimnazjum robiliśmy to cały czas;
Muzyka sceny: 3,5/5 – składanki tyczące się walki, patosu, kobiecego śpiewu, karczm, melancholii naprawdę można wzbogacić;
Muzyka chwili: 5/5 – trochę naciągam. Koło ośmiu utworów jest wartych śmietnika. Za to reszta – mistrzostwo;
Muzyka drużyny: Tak.

Arcanum

Uwaga! Album udostępniony za darmo!

Jeszcze przed założeniem bloga Graj Muzyką miałem w głowie kilka soundtracków, które chciałem omówić. Jednym z nich był album Black Moon Chronicles. Kolejnym, nieostatnim, był Arcanum. Długo jednak wahałem się, czy warto nań tracić aktualkę, gdyż jest naprawdę dobrze znany. Zwłaszcza w Polsce, gdzie gra komputerowa Arcanum od dawna jest przytaczany jako jedna z najsilniej oddziałujących na wyobraźnię inspiracji do Wolsunga, zaś na świecie był bodajże pierwszą tak dopracowaną (co nie znaczy: dobrą) grą zakorzenioną w nurcie steampunk.

Ten OST jest wszędzie. Serio. Da się go ukraść z wielu miejsc w sieci, a zdarza się, że na przykład mój prowadzący od Wolsunga powie, że by „wejść w klimat” słuchał go cały dzień i już ma go dosyć. Stąd chcę dorzucić swoją opinię – nieco zdystansowaną i nie tak entuzjastyczną, jak często spotykam w sieci.

O ile płyta ma kilka naprawdę dobrych utworów, potrafi się przejeść bardzo szybko. Tak bardzo, że znam osoby, które wyłączały muzykę w trakcie gry i puszczały cokolwiek innego z Winampa.

Ben Houge postawił na oryginalność i osiągnął sukces. Każdy, kto grał w Arcanum, nie pomyli tych utworów z niczym innym. Ich podstawą jest kwartet smyczkowy (w swym najbardziej standardowym składzie – dwie pary skrzypiec, altówka i wiolonczela). Utwór Quintara posiada dodatkowo djembe (w ilościach śladowych) i rainstick („kij deszczowy”, instrument bez polskiej nazwy, wydaje dźwięk podobny do deszczu). Trzy ostatnie utwory z listy zostały doprawione syntezatorem.

Dostrzegacie już problem? Tak, mamy wpierw ponad czterdzieści minut muzyki smyczkowej, później nieznaczne urozmaicenie, które w dwóch ostatnich kawałkach przechodzi w zwyczajny, nieciekawy szum (rekwizyt do lochów).

Drugi problem to fakt, że za każdym razem, gdy puścimy te utwory przy osobach, które zetknęły się z Arcanum, na dziewięćdziesiąt procent wytworzymy w nich skojarzenia z przypowieścią o maszynach i magyi. To mocno zawęża potencjalne wykorzystanie.

Są utwory mniej lub bardziej dynamiczne, mniej lub bardziej udane. Część utworów różni się znacznie, co nie dziwi, skoro część z nich miała przyozdabiać spacer po wsi, kiedy inne obrazowały walki w podziemiach. W gruncie rzeczy sam sięgnąłem po grę komputerową tylko dlatego, że usłyszałem mój ulubiony kawałek, Villages:

Choć nie przebijam swym oddaniem osób, które wykonują covery całego albumu:

Co i tak nie pobija mego znajomego, potrafiącego włączać grę tylko po to, by posłuchać „main theme'u”:

Soundtrack ma fanów, ma też licznych wrogów. Osobiście widzę jedno rozwiązanie – puścić drużynie jeden utwór i spytać, czy się podoba. Dopiero, jeżeli otrzyma się potwierdzenie, warto się albumem pobawić. A, niestety, wymaga wcześniejszego zapoznania. Po wywaleniu słabych utworów i wspomnianych już szumów, pozostaje z pół godziny muzyki o tak różnej dynamice, że dodatkowo warto oddzielić utwory spokojne od, heh, „utworów akcji” (które w innych grach na pewno by tego miana nie zdobyły). Poza tym, taki Dungeons podchodzi pod grozę.

Jeżeli puścimy album jako tło, połowa graczy uśnie, połowa będzie myślała o wojownikach w pancerzach płytowych i z rewolwerami. Wymaga on przemyślenia i sam fakt, że „kojarzy się steampunkowo” (bodajże samo Arcanum utworzyło stereotyp, który wzorcowo wypełnia) nie wystarczy, by puścić go na dowolnej sesji Wolsunga.

Jest to muzyka, którą należy się bawić w przemyślany sposób. I tylko w wąskiej konwencji. I nawet, jeżeli można ją wpisać do nurtu wysoko-artystycznego i stoi na wysokim poziomie, IMO nie warto nieustannie podkreślać jej zajebistości.

Muzyka tła: 1/5 – słucham tej muzyki z godzinę i co chwilę ziewam;
Muzyka sceny: 3/5 – do sesji steampunkowych znajdziemy sporo pożywki, jednak koniecznie trzeba ją przeplatać innymi wykonawcami, by zwalczać monotonię. Najlepiej oddzielić od siebie kawałki skrajnie odmienne i dorzucić je do istniejących składanek;
Muzyka chwili: 4,5/5 – otrzymujemy tu masę fajnych rekwizytów, które w przemyślany sposób mogą zachęcić nas do konkretnych motywów, będąc dobrą pożywką dla wyobraźni;
Muzyka drużyny: Tak.

Ciekawostka: Istnieje utwór, które nie wchodzi w skład oficjalnego soundtracku. Numer 22 (dobry!) do znalezienia tutaj: http://sierrahelp.com/Assets/Music/Arcanum/

Kroniki Czarnego Księżyca

Ciekaw jestem, jak Pierre Esteve ocenia swój album wydany dekadę temu. W sieci da się znaleźć wypowiedzi, jakoby był to jeden z najlepszych soundtracków wydanych kiedykolwiek. Mniej więcej od dziewięciu lat słucham go przynajmniej raz na kwartał godzinami. Ma w sobie wielką moc.

Co dziwne, trudno go kupić. Co jeszcze dziwniejsze, występuje w dwóch kopiach – jedna ma utworów 12 (faktyczny OST), druga – 14 (a może nawet 15), jest prawdopodobnie efektem zabawy z plikami do gry znudzonego cwaniaka i można ją co najwyżej ściągnąć z sieci. Obie wersje się uzupełniają i chociaż nie wszystkie utwory są genialne, po wyodrębnieniu najnudniejszych pozostają prawie trzy kwadranse (!) muzyki jednocześnie dynamicznej i statecznej, groźnej i podniosłej, triumfalnej i zostawiającej krwawy posmak.

Esteve podjął krok, który zapewne był bardzo kosztowny – miast ograniczać się do zwykłych syntezatorów i klawiszy, zainwestował w liczne instrumenty perkusyjne, łacińskie teksty, niepozostawiające w niedosycie chóry (głównie męskie, choć nie tylko). Sama gra komputerowa przedstawiała historię typowego świata fantasy, w którym ścierały się ze sobą cztery potęgi: dotychczasowy, niepodzielny władca, Imperator, na czele niezliczonych legionów; oddziały Światła, armii zakonnej, która zaprzedała ideały przed pokusą władzy; Sprawiedliwość, ostatni obrońcy cnót, paladyni na usługach Boga; wreszcie Czarny Księżyc, wcielenie piekieł, skute nietrwałymi łańcuchami, zniewolone orki, trolle i nieumarli pod władaniem zaprzedanych demonom czarnoksiężników. Gdzieś z boku błąkają się jeszcze smoki, elfy, krasnale, poruszone żywioły i tak dalej. Krótko mówiąc: same głupoty.

Co ważne, gra obraca się mocno wokół wątków religijnych, bohaterstwa, grozy i wielkich bitew. Używałem tej muzyki regularnie podczas rozgrywek w bitewaniaki, sprawdzała się wyśmienicie – zarówno w systemach fantasy, jak i przy Warhammerze 40 000. Patetyczna i rytmiczna, w dużej mierze dostosowana do marszu. Bardzo wyraźnie zarysowana i utrzymywana konwencja. Długość utworów zazwyczaj obraca się wokół pięciu minut, zaś zdecydowana większość z nich zmienia się we własnym obrębie – twórca robił chyba wszystko, co mógł, by utwór pozostawał spójny, ale też nie zanudzał. Da się przez to znaleźć na przykład znany kawałek Wismerhill, gdzie bez ostrzeżenia pojawia się wykrzykujący, niczym komendy na polu bitwy, mężczyzna, zaś utwór od tej pory zdaje się właściwie od początku tylko na te krzyki oczekiwać. Czasem jednak przemiany zdają się zachodzić jedynie w trzecim, czwartym tle, za pierwszym odsłuchaniem całkiem nie do wyłapania, a jednak dające niebywałe efekty.

Tak, piszę nie unikając entuzjazmu, bez zjadliwości, bez dystansu. W wersji „rozszerzonej” trzy ostatnie utwory to szumy, doskonałe rekwizyty na sesje z akcją w okolicach cmentarza lub zamglonych wrzosowiskach. Wersja „standardowa” posiada utwór Justice, również rekwizyt, za to brakuje mu wybitnego utworu z wersji „rozszerzonej”, który sam nazywam „hymnem Sprawiedliwości”, choć jego tytułu prawdziwego nie znam.

Mógłbym dodać, że utwór Land od Witches mi się nie podoba.

Ale by wymieniać wady? O nie. Nie sądzę.

Muzyka tła: 3/5 – nazbyt podrywa do walki, ale jeżeli gramy w świecie fantasy i wiemy, że sesja będzie mocno nastawiona na konflikty, można ze spokojem wrzucić;
Muzyka sceny: 5/5 – mniej do potyczek i walki, bardziej do epickich bitew. Pierwsza liga, nie tylko do fantasy;
Muzyka chwili: 4/5 – niektóre kawałki da się wykorzystać jako samodzielne rekwizyty, wszystkie zaś niemal umożliwiaj zabawę narracją;
Muzyka drużyny: nie.




Assasin’s Creed 1 / 2 – soundtracks

Nieco mnie bawi, że oba sountracki z AC zostały stworzone przez jedną osobę – Jesper Kyda. Słuchając ich absolutnie nic na to nie wskazuje. Są tak odległe i wytwarzają tak różne emocje, że ustawienie ich w jednym rzędzie jest właściwie błędne. W ogólnym zarysie muzykę do AC1 da się opisać jako zespół mniej lub bardziej urozmaiconych szumów; AC2 natomiast jest w znacznej części (co nie znaczy – w większości) udanym zbiorem „faktycznej” muzyki. To trochę jakby porównać Fallouta z Planescape: Torment – to, że słyszałeś jedno, nie znaczy, że jesteś przygotowany na drugie.

Oba z nich są jednak na swój sposób dobre.

AC1

Na tym albumie jedynie kilka utworów wybija się możliwą do zarejestrowania melodią. Nieliczne wokale i flety, pojedyncze chóry i elektronika nie wypadają jednak zbyt dobrze. Nie powiem, żeby nie było możliwe umiejętne wykorzystanie takich kawałków jak Acre Fight or Flight (całkiem dobra muzyka do walki) czy Access The Animus Part 2 (mocna psychodela). Właściwie nie trzeba nawet wyjątkowo się starać, gdyż można je dorzucić po prostu do składanek – fakt, zdarzają się instrumenty mocno kojarzące się z orientem, o ile jednak nikt się w nie nie wsłucha, nie będzie na to zwracał uwagi.

Zdecydowana większość albumu to te właściwie z niczym nie kojarzące się szumy – fakt, co jakiś czas pojawi się bęben, zawodzenie czy, hm, blaszane perkusyjne coś?, jednak są to raczej kilkusekundowe wtrącenia. Kawałki składają się przede wszystkim na tło – wbrew jednak pozorom nie tyle na jakieś odległe miasta Azji Mniejszej, lecz równie dobrze podziemia czy lokacje postapo. Żadnych żartów – o ile zawczasu wywalimy nazbyt dynamiczne czy orientalne utwory, otrzymujemy koło dwóch godzin tła. Jeszcze nie próbowałem, ale w nadchodzącej kampanii postapo prawdopodobnie się skuszę. Gramy w improwizowaną sesję z założenia przygnębiającą i chcemy w miarę stabilne tło? Nada się. Planujemy lokację z lochami? Nada się. Chcemy się pobawić konkretnymi kawałkami i wręcz inspirować się do nowych scen? Tu już gorzej – jednak całość w ostatecznym rachunku wypada wcale nieźle.

Stąd: muzyka tła: 4/5; muzyka sceny: 4/5; muzyka chwili: 2/5. Zdecydowanie jednak nie jest to materiał na muzykę drużyny.

AC2

Tu z kolei mamy do czynienia z zupełnie innym podejściem. Kilka utworów tak mocno zapada w pamięć, że trudno je pomylić z czymś innym. Ciężko wybrać cokolwiek do wzmocnienia składanki z AC1, co nie znaczy, że zabrakło utworów po prostu nudnych. Na prawie dwie godziny naprawdę wartych uwagi są może dwa kwadranse. Za to one naprawdę kopią tyłki.

W Heart jest silnie podkreślana wokalem i gitarami melodia, liczne przejścia i możliwość zabawy opisem czynią z niego kwintesencję muzyki sceny. Ezio's Family to właściwie jego naturalna kontynuacja, kiedy to Venice Rooftops czy Venice Combat Low całkiem dobrze pasuje do scen akcji. The Madam to wręcz rekwizyt sesyjny, zaś Flight Over Venice 1 wręcz tworzą w głowie pomysł nie tylko na narrację, ale wręcz całą scenę. Stąd chociaż procentowo mała część OST-a jest interesująca, to ziarno spośród plew naprawdę warto zapamiętać. Niestety – na tło zupełnie się album nie nadaję, zaś przed użyciem trzeba poświęcić całkiem sporo czasu na przesłuchanie.

Stąd: muzyka tła: 1/5; muzyka sceny: 3/5; muzyka chwili: 4/5. I da się użyć w ramach muzyki drużyny.

Zagubieni w Gąszczu


Sephiroth to szwedzki projekt Ulfa Söderberga, klasyfikowany przede wszystkim jako tribal i dark ambient. Utwory znakomicie sprawdzają się jako muzyka tła – niezauważalnie budują napięcie, osaczają ze wszystkich stron. Słuchając ich odnosi się wrażenie obcowania z potężną, tajemniczą istotą. Te bardziej monotonne to dobry wybór dla miłośników skradania się, eksploracji, badania nieznanego.

muzyka tła: 3/5; muzyka sceny: 3,5/5; muzyka chwili: 4/5 (gdy uderza niespodziewanie)

Wskazówka: kiedy strudzony Wilkołak wraca do swej, wydawałoby się, bezpiecznej kryjówki, niech usłyszy właśnie to.

Kawałki żywsze, głośniejsze nadadzą rozgrywce tempo. Niech to będzie pogoń za Dzikim Gonem, prosto do domeny Fae. Lub przeciwnie – pierwsze chwile gracza w skórze Odmieńca, kiedy za wszelką cenę stara się przedrzeć przez Gąszcz do swojego świata.

muzyka tła: 1,5/5; muzyka sceny: 3/5; muzyka chwili: 4/5

Wyprawa do Gąszczu może również stanowić zupełnie osobną przygodę. Z pomocą nadchodzi nam Finntroll, fiński folkmetal, zespół podzielony pomiędzy klimaty hulaszcze, skoczne i karczemne, a nastrojowe kawałki nawiązujące do trolli i legend (a najbardziej, to do legend o trollach). W przypadku mrocznych kniei – nieoceniona pomoc.

Magiczna bariera oddzielająca domenę Arkadii od Świata Mroku to siedliszcze bestii, wylęgarnia koszmarów i raj dla miłujących polowania Prawdziwych Fae. Odmieńcy, którzy zapuszczają się w to miejsce samotnie, to szaleńcy lub głupcy. Zaszczucie, opuszczenie i strach towarzyszy im na każdym kroku, kiedy zdrewniałe kłącza splatają się ponad głowami.

muzyka tła: 5/5; muzyka sceny: 2/5; muzyka chwili: 2/5;

Szczególnie najnowsza płyta Finntroll, Visor Om Slutet, wydaje się godna polecenia. W porównaniu z poprzednimi utworami zespołu, znajdziemy tam zaskakująco mało standardowego metalowego grania. Artyści potraktowali ją raczej jako akustyczny eksperyment, hołdując w niej lasom i ich mieszkańcom. Polecam dla wszelkich Gąszczy, Borów, Nieprzebytych Kniei.

muzyka tła: 4/5; muzyka sceny: 4,5/5; muzyka chwili: 4/5

A gracze? Muszą poczuć, że nie są tutaj bezpieczni. Zastanów się, Mistrzu Gry, czego najbardziej nie chcieliby teraz usłyszeć?

muzyka tła: 2/5; muzyka sceny: 3/5; muzyka chwili: 5/5

Dwa ostatnie kawałki mają rację bytu jako muzyka umotywowana. Niech jakieś zwierzę rzeczywiście zwietrzy bohatera, niech jego warkot poderwie ptaki do lotu. Dla spotęgowania efektu – nie opisuj tego graczowi. Pozwól muzyce działać.

Muzyka drużyny: niekoniecznie, chyba że hodujecie Dzikie Stwory.

Japońskie pitolenie, ostatnie natarcie – kompilacja

(Okazało się, że to nie bongosy, tylko kongi. Bongosy są małe. Kongi duże. Muszę zapamiętać.)

Dzisiaj będzie dużo muzyki, komentarze zaś jak najoszczędniejsze i – mam nadzieję – najtreściwsze. Przy każdym albumie dosłownie kilka zdań i sugerowane zastosowanie. Mam nadzieję, że takie rozwiązanie Wam się przyda – o japońskim folku powiedziałem już, co do powiedzenia miałem, a gdybym chciał wrzucić jako recenzje wszystkie albumy, musiałbym japoński miesiąc przełożyć na luty.

Osiem zespołów. Start!

Kiyoshi Yoshida – Asian Drums

Album w większości jest bardzo konsekwentny. Bębny i elektronika – bardzo dynamiczne, jednak przez klawisze czasem zdaje się nazbyt sielankowe. Przeznaczone do scen akcji, walk, ale raczej dynamicznych, niż epickich i śmiertelnie poważnych. „Fireworks” to chyba najlepszy kawałek. Album przerzedzony króciutkimi odskoczniami np. w stronę cytr, ale właściwie nie wymaga zbyt dużej uwagi, toteż po jednym odsłuchaniu i oddzieleniu ziarna od plew łatwo możemy przygotować muzykę uniwersalną do podkręcenia napięcia.

Ensemble Nipponia – Traditional Vocal and Instrumental Music

Album mocno niespójny, właściwie każdy utwór jest inny. Shakuhachi, shamisen, biwa, koto, dzwonki, śpiew – czego tu nie ma. O ile „Mushi no aikata” jest utworem dynamicznym, to „Azuma jishi”, skupiony na wokalu, jest wręcz minimalistyczny i spokojny. Na osiem utworów zdecydowana większość jest udana. Rządzi pośród nich jednak „Edo lullaby”, mogące towarzyszyć równie dobrze zapadaniu zmroku, mgle, seksowi, świątyni, a wreszcie po prostu zostać podpiętym pod konkretne miejsce/NPC-a. Album wymaga przesłuchania i podzielenia utworów, raczej muzyka przygody, niż tła.

Chieko Mori – Katyou Fuugetsu

Zespół (?) otagowany na LastFM jako „my brain is made of green tea”. Ich (jej?) jedyny album składa się z utworów krótkich i mało ciekawych lub dłuuugich i pasujących do niesprecyzowanego tła. Rzadki wokal raczej nie zachwyca, za to 12 minut jednego utworu potrafi naprawdę wzbudzić respekt do kultury kontemplacyjnej. Wadą jest brak cech charakterystycznych, zaletą – możliwość łatwego umiejscowienia w świecie gry. Utwór szczególnie udany, „Kimono dance”, to wręcz materiał na całą scenę.

Kodo – Irodori + Matsuri – Traditional Japanese Percussion Music

Album Irodori jest nieco niespójny, znajdzie się w nim tak utwór na harfy, jak i flety, w gruncie rzeczy jednak składa się z instrumentów perkusyjnych i dodatków. Utwory dobre na festyny, przedstawienia teatralne, niestety – nie trzymają napięcia. Najlepszym kawałkiem jest zdecydowanie „Irodori”, w sam raz na radosne otwarcie sielanki, także miejskiej.

Drugi zespół może być urozmaiceniem, nie jest jednak zbyt udany. Nieliczne wyjątki jednak również można połączyć z festynem i teatrem.

Takahashi Chikuzan – Tsugaru-shamisen

Trudno by wskazać pośród piętnastu często bardzo znanych utworów wskazać szczególnie słabe. Niestety – chociaż ich wykonawca był osobą dosyć znaną i znaczącą, album jest nieco monotonny. Nawet najlepszy utwór – „Josanno yama” – jest bardzo podobny do „Ringo bushi”. Niemniej niektóre utwory to prawdziwe klasyki, posiadające liczne covery i interpretacje. A jako, że są dosyć dynamiczne i większość z nich wymaga jednego instrumentu, jest to świetny materiał dla konkretnego samuraja-grajka.

Tomoko Sunazaki – Tegoto. Japanese Koto Music

Szczególnie udany album skupiający się na cytrach koto (choć mówi się też, że to harfa – nie jestem znawcą, wolę nie rozstrzygać). Jedynie naprawdę niewprawne ucho nie zauważy, że każdy utwór ma inną melodię i chociaż osoby o skrajnie odmiennym guście mogą uznać ten zbiór japońskiego pitolenia za nudny i właściwie ciągle grający to samo, osobiście uważam album Tomoko Sunzaki za jeden z najlepszych materiałów zarówno do tła, jak i herbaciarni. Ewentualną wadą albumu może być długość utworów, głównie zawarta między siedmioma a dziewięcioma minutami. Szczególnie malowniczym utworem jest „Shinsencho Bukyoku”, jednak, niestety, jego najlepszym fragmentem jest początek, bardzo prosty, ale z trudną do określenia melodią.

Yamato Ensemble – Japanese Koto & Shakuhachi & Shamisen

Swoją drogą, jest to album za niecałego dolara. ; ) Czym byłby japoński folk bez fletów? Album ten jest – fakt, nie w całości – bardzo udany. Pierwsze dwa utwory z Wrzuty to świetna muzyka melancholii, pożegnań, wzruszających widoków. „Kageboshi” to jeden z nielicznych utworów z wokalem, które względnie toleruję. „Yukage” można dołączyć do dowolnego albumu tła. Naprawdę porządne utwory na flety i harfy – co, dla mego europejskiego ucha, jest akurat rzadkością, gdyż flety japońskie mają tendencję do tworzenia jazgotu.

A co Wy byście polecili?

Flet i cytra – ciąg dalszy


Uświadomiłem sobie, że wpis z początku miesiąca w dużej mierze wyczerpał temat ogromnej gałęzi muzycznej. Stąd – w ramach recko-polecanki – opiszę dziś pokrótce dwa albumy. Nieco się od siebie różnią, lecz wpisują się w bardzo podobną estetykę i nastrój.

Tu wskazówka dla mnie. Nie ma sensu dwa razy pisać o bardzo podobnych albumach. Następnym razem wrzucę je do jednego worka. Nauczka na przyszłość, wybaczcie proszę długość wpisu. W notce linkowanej znajdziecie opis, który teraz jedynie uzupełniam.

Japanese Traditional Koto and Shakuhachi
(shakuhachi to flet, koto to cytra) jest, jak na japońskie pitolenie, całkiem dynamiczny. W utworach dużo się dzieje, rzadko eksponowana jest cisza, instrumenty uzupełniają się – w każdym jest przynajmniej koto, czasem dwa, czasem koto i shakuhachi. Melodie nie są nużące, a po wywaleniu kilkunastominutowych potworów dostajemy – jeżeli nie ma żadnej alternatywy – wcale nie najgorszą muzykę do walki. To już jednak przypadek skrajny.

Evening Snow, wykonany przez Tani Senzan oraz Tanaka Yoko (ciekawostka – większość muzyki tradycyjnej z Japonii popularnej w sieci i do zdobycia w postaci albumów pochodzi z lat osiemdziesiątych) jest nieznacznie bardziej leniwy. Zawiera dłuuugie utwory (Yuki no yo – tytułowy utwór albumu to prawie dziesięć minut gry na flecie). Zdecydowanie muzyka tła.

Ważna rzecz, która często umyka – muzyka tego typu świetnie się nadaje jako muzyka umotywowana światem gry. Gejsze, samurajowie, mnisi, artyści – wystarczy dwójka NPCów w herbaciarni, by puścić dowolny z powyższych utworów.

Jako, że rozegrałem dotychczas kilkanaście sesji, gdzie muzyka taka, jak powyżej, była standardem, planuję spróbować nowego podejścia: puszczać przez całą sesję muzykę nowoczesną, niepasującą do krain sakury, natomiast muzykę japońską włączać jedynie, gdy jestem w stanie ją uzasadnić fabularnie. To będzie wyzwanie, a że najbliższa sesja L5K w lutym – podzielę się wrażeniami.

Niedzielna polecanka #20

Dzisiejsze dwa utwory są, jak dla mnie, jednym utworem który naprawdę niczym się nie różni, dla czystych rąk jednak informuję: tak, album „El-Hadra” Klausa Wiese'a, na którym zawarte są The Mystik Dance I i The Mystik Dance II ma dwa utwory.

Tytuł albumu zresztą podobno oznacza to samo, co tytuły piosenek. I niektóre sklepy w sieci oferują go jako jeden utwór o ponad pięćdziesięciu minutach.

Utw(o)ór(y) są kwintesencją muzyki tła. Nie znaczy to, że zawsze byśmy je wykorzystali lub że zapewnią Genialny Klimat ™. Jest to samozwańcza muzyka relaksacyjna, medytacyjna, czyli w gruncie rzeczy nudna – składa się z elektronicznego szumu, czegoś na kształt instrumentów perkusyjnych i ciekawych zabaw cymbałami. Jest monotonna (co więcej – ona się przez kilka minut rozkręca), przez to – stabilna.

Powiem tak. Na pewno wykorzystam te kawałki, jak poślę graczy do jakiegoś klasztoru shintao. Na pewno da się je ciekawie wykorzystać. I na pewno kiedyś, będąc na sesji improwizowanej przy komputerze z siecią, odpalę go sobie na Wrzucie.

Ale nie ukrywajmy: gracze raczej przez pięćdziesiąt minut nie wytrzymają.

Styczeń – miesiąc japońskiego pitolenia


Nowy miesiąc, nowy rok. W weekend byłem na Khakonie, toteż czasu na notkę nie miałem. Podsumowania wrzucę w niedzielę.

Styczeń będzie miesiącem Legendy Pięciu Kręgów. Dla niektórych miesiącem Blood And Honor. Innymi słowy, opisywać będę muzykę, którą wykorzystuję podczas sesji w tym świecie. Głównie japoński folk – nie tylko. Dotychczas zdarzyło mi się wspomnieć o tej grupie. Szczegóły w zakładce orient.

Jeszcze przed moim kontaktem z L5K zdobyłem album Jean-Pierre Rampal, Lily Laskine (na pytania o narodowość tej dwójki nie odpowiadam) i aranżacji Akio Yashiro „Japanese Melodies for Flute and Harp”. Niniejszym ilość wartych wymienienia instrumentów uprzedziła me zwyczajowe dojście do tego punktu. Z tego co wiem, wydań albumu było kilka, z różnymi kawałkami, załączam okładkę wydania, którego używam.

Powiem szczerze, że na japońskich instrumentach się nie znam i nie odróżniam, jaki to flet, jaka harfa, i czy ta harfa jest w ogóle z kwitnącymi wiśniami powiązana.

Jest to jednak duet wybitnie wręcz delikatny, może nie kwintesencja japońskiego folku (w gruncie rzeczy bardzo różnorodnego, o wiele trudniej by go opisać, jak chociażby folk polski), ale ma w sobie „ducha” niesionego przez niemalże ostrożnie grane dźwięki, częste wykorzystanie ciszy, niejednorodną głośność, intrygujące vibrato. Co jednak nie pasuje do stereotypowego postrzegania „japońskiego pitolenia”…

(Tu trochę o stereotypie. Podczas wczorajszej rozmowy przed sesją, wrzuciłem na listę 44 minuty japońskich utworów, konkretną płytę płyta. Jeden z graczy jednak myślał, że przez ponad godzinę słuchaliśmy zapętlenia jednego kawałka. Dla mnie różnice były znaczne, zarówno w doborze instrumentów, tempie jak i melodii. Ważny jednak jest fakt, że dla wielu osób muzyka ta jest po prostu nudna i poza sesją jej nie słuchają, choć doceniają jej rolę jako narzędzia podczas gry.)

…to fakt, że ciekawe utwory (nieco ponad dwadzieścia minut) są różne od siebie i o ile tożsame instrumenty tworzą pozór konsekwencji, trudno przewidzieć, który spełni funkcję tła, który – rolę dominującą. Melodia jest raczej trudna do wyczucia, zmienia się wielokrotnie w obrębie nawet jednego kawałka. Znajdują się też motywy bardzo trudne, do zagrania, wyraźnie przekraczające naturalny potencjał instrumentów, wymagające dużych umiejętności i kreatywności.

Skoro kawałki oddane zostały przez zaledwie dwa instrumenty, bardzo łatwo umiejscowić je w świecie gry. Gejsze, muzykalnie utalentowani samurajowie, para mnichów – z muzyki tła łatwo przejść do muzyki przygody lub przestrzeni. Jeżeli podczas większej części sesji towarzyszy nam cisza, zaś chcemy wizytę w herbaciarni podkreślić wystąpieniem, tu znajdziemy świetne wsparcie.

Radosne utwory albumu, niestety, niezbyt się bronią. Zdecydowanie lepiej wypadła melancholia, ospałość. Linki do najbardziej reprezentatywnych utworów załączam poniżej.

Muzyka tła: 4/5 – puszczałem wielokrotnie. O ile sesja ma iść bardziej w stronę sielanki i odpocznienia, nada się bardzo dobrze. Po wywaleniu utworów słabszych na tyle spójne, że nie trzeba nazbyt się wysilać z przeskakiwaniem niestosownych kawałków. Na pewno jednak nie nadają się one do bitwy czy dużej walki;
Muzyka obszaru: 3/5 – album w sam raz do składanek „L5K – koncert”, ale też „wytchnienie, odpoczynek, spokój”. Tradycyjna muzyka, niezbyt zen, ale i bez akcji;
Muzyka przygody: 2/5 – raczej niczego ciekawego nie zrobimy. Muzyka nie jest dramatyczna i o ile nie należymy do drużyn, w których gracze z lubością usłyszą opis lotu motyla, spadającej sakury i innych pierdół, nie znajdziemy tu za wiele inspiracji.
Muzyka drużyny: Nie.

The best of:

I gwiazda wieczoru:

Tak. Ja nie lubię na sesji opisów motyli i sakur. Co mi zrobicie?

OST z Amelii + mrok = OST z Oldboya


Oldboy to jeden z najciekawszych filmów, jakie obejrzałem w tym roku. Nie nazbyt przewidywalny, wiele wartych zapamiętania scen, bardzo ciekawe wątki połączone z intrygującą choreografią. No i muzyka – doskonale dopasowana do scen, podkreślająca wiszącą w powietrzu tajemnicę, doskonale wpasowująca się w często groteskowy nastrój obrazu.

Ostatnio sporo razy użyłem słowa „groteska”, także tag o tym znaczeniu znacznie wzrósł w liczbie użyć. Warto wreszcie skonkretyzować, jak to pojęcie rozumiem – groteska jest dla mnie przede wszystkim zestawieniem elementów do siebie niedopasowanych, nawet sprzecznych w taki sposób, by wytwarzać nietypowe skojarzenia i bawić się utartymi konwencjami. To bardzo uproszczone myślenie, bez takich pojęć jak „kategoria estetyczna”, nieco zbyt mocno naznaczone myśleniem praktycznym. Jednak na potrzebę krótkiej pogawędki o muzyce wystarczy.

Bardzo lubię dostrzegać, poznawać i rozumieć schematy, lubię też, kiedy ktoś je celowo wykorzystuje w grotesce. Problem w tym, że groteska nie zawsze musi być – i bardzo często nie jest – udana. Jeżeli podczas sesji drużyna samurajów rozmawia z cesarzem przy muzyce typu Prodigy, groteska wystąpi, ale raczej wywoła niesmak. Nie ma zasad doboru groteski – tak samo, jak nie ma zasad tworzenia sztuki (czymkolwiek by nie była).

W Oldboyu groteska została osiągnięta przez połączenie prawdziwego okrucieństwa (takiej sieczki w umyśle protagonisty, w tym przypadku antybohatera, nie widziałem w udanym filmie od dawna) i brutalności z utworami wykonanymi na smyczki, klawisze (głównie w brzmieniu fortepianowym) i instrumentami dętymi. Elektronika bardzo okazjonalna, głównie w formie podkreślenia rytmu, chociaż słaby kawałek „Jailhouse Rock” to już czysta elektronika.

Kawałki są raczej melancholijne, osobiście stawiam je gdzieś między pojęciem „dynamiczny” a „stateczny” – przemiany w obrębie utworu zachodzą często i wiele z nich da się dostosować do scen akcji („The Old Boy”, „In a Lonely Place”), jednak raczej w naturalny sposób zachęcają do napiętego wyciszenia się. Jeden tytuł zawierać może zarówno partie spokojne, patetyczne, dynamiczne i, w moim odbiorze, niemal stresujące („Cries And Whispers”).

Nie zmienia to faktu, że po groteskę wcale w tym wypadku sięgać nie trzeba – wiele pomysłów broni się nawet w „klasycznym” postrzeganiu. Ulokowanie w albumie utworu Vivaldiego czy fenomenalny „The Last Waltz” (mój absolutny faworyt, który na głowę bije wiele kawałków Tiersena, zarazem mocno się z nimi kojarząc) mogą zostać wykorzystane w swych naturalnych kontekstach – czyli eleganckim przyjęciu, tańcu, balu. Warto przesłuchać i wybrać perełki choćby na potrzeby Wolsunga.

Sporym mankamentem (ładne słowo, nie?) są wymagające wycięcia, na szczęście nieliczne, fragmenty obejmujące wypowiedzi bohaterów filmu i inne dźwięki (jak wystrzał pistoletu). Audacity na szczęście poradzi tu sobie dobrze. Same kawałki bywają dosyć krótkie (średnio nieznacznie wykraczają ponad dwie minuty), a po zostawieniu perełek pozostaje przynajmniej pół godziny bardzo dobrej, charakterystycznej muzyki o szerokim zakresie użycia.

W moich obecnych kampaniach raczej nie mam okazji użycia tego typu metody, ale jestem ciekaw, jak gracze odbiorą scenę walki, gdy umieszczę w niej spokojne flety.

Muzyka tła: 3/5 – po wycięciu nowoczesnych kawałków, można łatwo puścić jako tło w steampunku czy victorianie;
Muzyka obszaru: 3/5 – bale, bankiety, melancholia – o ile nie chcemy wchodzić w groteskę, raczej bez ekstrawagancji;
Muzyka przygody: 4/5 – obejrzycie film, zrozumiecie. Poszczególnymi kawałkami da się fantastycznie bawić;
Muzyka drużyny: Tak.