Wpisy

Wiedźmin (film) – soundtrack

Po przeczytaniu opowiadań + k3 tomów słynnej Sagi i po przesłuchaniu oszałamiającego soundtracku do filmu Wiedźmin nie mogłem uwierzyć, że jest to tak niemiłosierna kupa. Zresztą nie wyróżniam się z tłumu – film zyskał na Filmwebie średnią z ponad dziesięciu tysięcy głosów 3,8. Jeżeli to nie wystarczy, by uwierzyć, że jest to produkcja stworzona z najczystszej esencji publicznego szaletu, to ja nie wiem, co.

Zła opinia krążąca wokół filmu sprawiła, że jego soundtrack odszedł w niepamięć. Niezła gra komputerowa The Witcher została obdarzona muzyką dość przeciętną, a jednak da się na nią trafić niemal wszędzie.

Wierzcie lub nie, ale wpis ten umiejscowiony jest w cyklu, który osobiście nazywam „Top X albumów z fantastyki”. Gdybym miał zrobić listę dwudziestu albumów, które poleciłbym każdemu chcącemu pograć w konwencji fantasy, ten OST pojawiłby się tam bez wątpienia.

Vade mecum.

—-

Łał. Czego tu nie ma. Niezwykle wyraźny rytm prawdziwych bębnów, klawisze, na czele kobiecy wokal, chóry w tle, trąby, elektronika, talerze, uf. Aż trudno się połapać. Zmiany w obrębie tych pięciu minut są przytłaczające: to instrument dochodzi, to zmienia się melodia, przejście, wokal w tę, tamtą – czyste szaleństwo. Nie mam pojęcia, w jakim kontekście pojawia się ten kawałek w filmie, jednak jeżeli chciałbym wydobyć utwór mający rozpoczynać każdą sesję heroicznej kampanii stylizowanego na średniowiecze fantasy – to jest mój typ. W sam raz na sesje opierające się o patos i / lub wzniosłość.

To jest w gruncie rzeczy niezwykłe – jednocześnie Ciechowski stworzył utwory, w których dzieje się niezmiernie dużo, a przy tym można je ze spokojem wykorzystywać jako muzykę tła czy sceny, nie tracąc przy tym na wartości jako muzyka chwili. Trzymający w napięciu, świetny do scen walki Zew wilka

czy niemalże żywcem wyrwana z katedry Oniria

stanowią jednocześnie kopniak dla wyobraźni i materiał na składanki pokroju „walka” czy „sacrum średniowieczne”.

To zdecydowanie wzniosłe i patetyczne kawałki są największą zaletą albumu. Da się jednak znaleźć nieco sielanki, jak wymownie zatytułowane Leczenie ran

i jedyny ciekawy utwór z tekstem, jakim jest niezapomniane Zapachniało jesienią.

[b]Najsłabszym[/b] aspektem jest zbiór Rad Jaskra, brzmiących jak wata cukrowa maczana w kompocie truskawkowym („miłości nie uciekniesz więc poddaj się jej”)

Do słabych kawałków należy też Uciekajcie (zmodyfikowana wersja samego początku Zewu wilka), nudna Ballada dla Yen i bazujący na tej samej melodii Jak gwiazdy nad traktem przypominający Baśka miała fajny biust. Tyle o syfie.

O ile dobrze rozumiem, album ten jest ostatnim ukończonym projektem Ciechowskiego, który udało mu się zamknąć przed niespodziewanym zgonem. Patrząc nań powiem szczerze – choć nie jestem fanem twórczości tego muzyka, to myśląc, że mogło powstać więcej równie genialnych albumów, niewielu twórców tak bardzo mi brakuje na polskiej scenie muzycznej. Cytuję jego wypowiedź ze strony internetowej:

„Długo zastanawiałem się razem ze scenarzystą, jaka to ma być muzyka, i w jakim stylu. W końcu doszliśmy do wniosku, że musi być poza wszelkim stylem. Powinna być na tyle dystynktywna i rozpoznawalna, aby określała tamtą rzeczywistość i jednoznacznie kojarzyła się z “Wiedźminem”.”

Doskonała decyzja. Jej efekt: jeden z najlepszych soundtracków, jakie znam. Zdecydowanie wart zakupu

Muzyka tła: 2/5 – po wywaleniu słabizny można puszczać przy sesjach fantasy, w czasach gimnazjum robiliśmy to cały czas;
Muzyka sceny: 3,5/5 – składanki tyczące się walki, patosu, kobiecego śpiewu, karczm, melancholii naprawdę można wzbogacić;
Muzyka chwili: 5/5 – trochę naciągam. Koło ośmiu utworów jest wartych śmietnika. Za to reszta – mistrzostwo;
Muzyka drużyny: Tak.

Zagubieni w Gąszczu


Sephiroth to szwedzki projekt Ulfa Söderberga, klasyfikowany przede wszystkim jako tribal i dark ambient. Utwory znakomicie sprawdzają się jako muzyka tła – niezauważalnie budują napięcie, osaczają ze wszystkich stron. Słuchając ich odnosi się wrażenie obcowania z potężną, tajemniczą istotą. Te bardziej monotonne to dobry wybór dla miłośników skradania się, eksploracji, badania nieznanego.

muzyka tła: 3/5; muzyka sceny: 3,5/5; muzyka chwili: 4/5 (gdy uderza niespodziewanie)

Wskazówka: kiedy strudzony Wilkołak wraca do swej, wydawałoby się, bezpiecznej kryjówki, niech usłyszy właśnie to.

Kawałki żywsze, głośniejsze nadadzą rozgrywce tempo. Niech to będzie pogoń za Dzikim Gonem, prosto do domeny Fae. Lub przeciwnie – pierwsze chwile gracza w skórze Odmieńca, kiedy za wszelką cenę stara się przedrzeć przez Gąszcz do swojego świata.

muzyka tła: 1,5/5; muzyka sceny: 3/5; muzyka chwili: 4/5

Wyprawa do Gąszczu może również stanowić zupełnie osobną przygodę. Z pomocą nadchodzi nam Finntroll, fiński folkmetal, zespół podzielony pomiędzy klimaty hulaszcze, skoczne i karczemne, a nastrojowe kawałki nawiązujące do trolli i legend (a najbardziej, to do legend o trollach). W przypadku mrocznych kniei – nieoceniona pomoc.

Magiczna bariera oddzielająca domenę Arkadii od Świata Mroku to siedliszcze bestii, wylęgarnia koszmarów i raj dla miłujących polowania Prawdziwych Fae. Odmieńcy, którzy zapuszczają się w to miejsce samotnie, to szaleńcy lub głupcy. Zaszczucie, opuszczenie i strach towarzyszy im na każdym kroku, kiedy zdrewniałe kłącza splatają się ponad głowami.

muzyka tła: 5/5; muzyka sceny: 2/5; muzyka chwili: 2/5;

Szczególnie najnowsza płyta Finntroll, Visor Om Slutet, wydaje się godna polecenia. W porównaniu z poprzednimi utworami zespołu, znajdziemy tam zaskakująco mało standardowego metalowego grania. Artyści potraktowali ją raczej jako akustyczny eksperyment, hołdując w niej lasom i ich mieszkańcom. Polecam dla wszelkich Gąszczy, Borów, Nieprzebytych Kniei.

muzyka tła: 4/5; muzyka sceny: 4,5/5; muzyka chwili: 4/5

A gracze? Muszą poczuć, że nie są tutaj bezpieczni. Zastanów się, Mistrzu Gry, czego najbardziej nie chcieliby teraz usłyszeć?

muzyka tła: 2/5; muzyka sceny: 3/5; muzyka chwili: 5/5

Dwa ostatnie kawałki mają rację bytu jako muzyka umotywowana. Niech jakieś zwierzę rzeczywiście zwietrzy bohatera, niech jego warkot poderwie ptaki do lotu. Dla spotęgowania efektu – nie opisuj tego graczowi. Pozwól muzyce działać.

Muzyka drużyny: niekoniecznie, chyba że hodujecie Dzikie Stwory.

Minizarys – Garmarna


(Dziś – mam nadzieję, że wyjątkowo – krócej. Czas mnie rozszarpuje.)

Garmarna przeszła ewolucję podobną do irlandzkiego Clannadu – im wcześniejszy etap twórczości, tym bardziej zbliżony jest do radosnego folku, nieraz sięgając do utworów tradycyjnych. Im utwory nowsze, tym więcej w nich elementów nowoczesnej elektroniki. Różnica jednak tkwi w wielkości dorobku – grupa ze Szwecji wydała jedynie kilka niezbyt popularnych albumów.

Jako jednak, że irlandzki folk na sesji potrafi nastręczyć trudności (o czym mam nadzieję napisać przy jeszcze innej okazji), Garmarna na moich sesjach pojawiła się kilka razy jako jej ekwiwalent. Pomysł nie spotkał się z ciepłym odbiorem – niestety grupa nie jest niepowtarzalna i charakterystyczna, większość jej utworów to przeciętniaki, których da się słuchać, nie wybijają się jednak z ogólnie akceptowalnego „ludowego rzępolenia”, czyli wręcz standardowych melodii na skrzypce, bębny i – głównie niski, kobiecy – śpiew. Damn, tu nawet gitar za wiele nie ma.

Tu zresztą pojawia się największa siła zespołu – chociaż utwory sprawiają wrażenie minimalistycznych (używam tego sformułowania z wielkim lękiem, gdyż być może nie postrzegam go w sposób właściwy) i prostych, otrzymujemy dużo kawałków w sam raz na odzwierciedlenie muzyki umotywowanej w świecie gry. Jeżeli mamy ochotę umiejscowić w lokalnej gospodzie grupę bardów, a przy tym uniknąć skojarzeń z Riverdance, tu możemy znaleźć rozwiązanie.

Słynny Herr Mannelig, grany i śpiewany po obu stronach Bałtyku. Wykonanie ortodoksyjne:

Skoczne, radosne kawałki:

Przykład elektronicznych inspiracji, na czele ze świetnym Euchari:

Oraz kawałek dość dziwny, aczkolwiek ciekawy do potencjalnych scen umiejscowionych w grotesce:

I jeszcze jedno – czy tylko ja uważam, że omawiany zespół ma przerażającą aparycję? : )

Ludowo, ale nie ludycznie


Drugim źródłem inspiracji jest dla mnie muzyka ludowa. Kawałki irlandzkie wbrew pozorom trudno dobrać jako podkład do sesji. U mnie dużo lepiej sprawdza się folk bretoński czy szwedzki. Muzyka z tych regionów jest mniej ograna na sesjach, a dzięki silnemu skupieniu na rytmie, z powodzeniem nadaje się jako podkład (…)
Ezechiel

Te mądre słowa sprawiły, że w przyszłym tygodniu prawdopodobnie pojawi się krótkie omówienie twórczości słynnej Garmarny. Tym razem, w tym samym tonie: Tenhi (co znaczyć ma ponoć „mędrca”, „jasnowidza”), wraz z albumami Maaäet oraz Väre.

Grupa ta przez pewien czas znana była jako finlandzki „dark folk”, ale, że termin ten nie ma skodyfikowanego znaczenia, obecnie się mówi po prostu o grupie neofolkowej. Gdybym miał spróbować opisać, jak „dark folk” interpretuję, powiedziałbym: folk pozbawiony przejawów radości, często z muzyką ludową kojarzonych.

Tenhi nie należy wiązać z konkretnymi tradycjami folkowymi. Korzystają z instrumentów często zapożyczonych z rejonów bardzo mocno oddalonych od Skandynawii, zwłaszcza Afryki, nie wspominając już o regularnie używanej perkusji (nie wyklucza to obecności wielu innych instrumentów perkusyjnych), gitarach (głównie akustycznych), skrzypcach i klawiszach. Właściwie „ludowość” tego zespołu jest dla mnie wielką zagadką, gdyż oczekiwałbym od tego nurtu mocnego osadzenia w jakiejś kulturze.

Jedną z wielkich zalet Tenhi jest napisanie wszystkich tekstów w języku fińskim. Zgodnie więc z oczekiwaniami, poszczególne partie nie będą się kojarzyć przeciętnemu graczowi nie znającemu sanskrytu z absolutnie niczym. Zresztą jak można próbować zrozumieć język, w którym pierwsze dziesięć liczebników to, poczynając od jedynki, kolejno: yksi (1), kaksi (2), kolme (3), neljä (4), viisi (5), kuusi (6), seitsemän (7), kahdeksan (8), yhdeksän (9) i kymmenen (10).

Jako jednak, że 90% muzyków pisze żenujące teksty, które budzą pocieszny śmiech, jest to rozwiązanie dla nas bardzo przydatne. Nie będzie parsknięć i usprawiedliwionych cytatów na offtopie – męski, niski głos, z ewentualnym dodatkiem chórów pozostanie dla nas tylko kolejnym instrumentem. W dodatku prowadzący będzie mógł włożyć w usta wokalisty jakąkolwiek treść, nie bojąc się przyłapania na nieprawdzie.

Utwory są zazwyczaj proste, posiadają powtarzającą się, urozmaicaną nielicznymi instrumentami melodię. Właściwie wszystkie z ciekawych utworów są melancholijne i spokojne, choć zdarzają się „heroiczne” wzniesienia atmosfery (stąd nie wolno brać albumów w ciemno – należy je zawczasu przesłuchać, nierzadko poszczególne kawałki skracając). Bardzo mocny nacisk położono też na podkreślanie rytmu. Zdecydowana większość piosenek zamyka się w czterech, siedmiu minutach.

Trzeba przyznać, że właściwie co drugi utwór jest udany – jest to zaskakująco wysoki procent

Muzyka tła: 4/5 – po wyrzuceniu mniej więcej połowy utworów nieudanych i jeszcze kilku nazbyt niestałych w nastroju, utrzymujemy świetne tło dla konwencji fantasy. Wyraźne, zazwyczaj stabilne melodie, dosyć leniwe i melancholijne. Zespół ten zresztą robi świetny kombos z opisywanym wcześniej albumem Kveldssanger;
Muzyka obszaru: 3/5 – klimaty okołoskandynawskie, zwłaszcza w barwach pulpowej krainy śniegu. Osobiście zwykłem słuchać Tenhi zwłaszcza w okolicach grudniowych świąt i późniejszych miesięcy – wspomaga wyobraźnię. Problemem jest jednak wyraźnie wykraczający poza ramy konwencji dobór instrumentów, które trudno dopasować do pseudośredniowiecznych realiów („siedzicie w karczmie, a tam kolesie z drumlami, pianinem, fletem, gitarą i perką”). Bardziej więc nowoczesne pulpa i umowność, niż mimetyzm dawnych czasów;
Muzyka przygody: 2,5/5 – bez szczególnych trudów da się poszczególne kawałki dopasować zarówno do scen walki, jak i konkretnych lokacji czy postaci, niemniej sercem pozostanie zbiór spokojnych utworów, które można sobie puścić jako tło. Dotychczas jednak chętnie wykorzystywałem Tenhi przy wprowadzaniu elementów groteski towarzyszącej lękowi.
Muzyka drużyny: Tak.

Doskonałe otwarcie, trochę gorzej przy upływie czasu:

Po trochę nudnym początku fantastyczny refren, w którym genialnie wykorzystana została technika gry na wiolonczeli przy pomocy nie tyle smyczka, co szarpania strun, np. przy 1:10:

Utwór nieustannie kojarzy mi się z wigilią:

Battle track:

Battle track 2:

(Więcej o Tenhi w niedzielę!)

„Smutny śpiewak dający ukojenie zlodowaciałym dłoniom”


Tytuł zaczerpnięty został z recenzji, w której Mieszko Wandowicz przybliża czytelnikom jeden ze starszych albumów zespołu Ulver, wydany w 1995 roku Kveldssanger, co znaczyć ma Pieśni Zmierzchu. Zbiór dosyć nietypowy, zwłaszcza w kontekście tej norweskiej grupy.

Z kilu etapów ich twórczości jestem w stanie wyodrębnić jedynie trzy, gdyż nie jestem jej znawcą. Pierwszym są różnego rodzaju wariacje na temat black metalu, którego nie jestem w stanie słuchać ze względu na growl. Nie wyróżnia się to niczym ciekawym. Nurt ten zostaje przedzielony właśnie Kveldssangerem, później zaś Ulver coraz chętniej i częściej sięga po elektronikę, całkowicie rezygnując z metalu.

Pieśń Zmierzchu można uznać za zbiór kawałków „akustycznych”, co w potocznym języku koncertowym rozumie się jako odejście od modyfikowanych multiefektami brzmień gitar elektrycznych na rzecz akustycznych. Poza kilkoma gitarami i zróżnicowanymi wokalami (dwa utwory są przy wykonane a cappella) natknąć się jeszcze można na flety, w jednym kawałku jest też trochę elektroniki i wiolonczela, w innym – perkusja ograniczona do bębnów. To wszystko.

Zwykłem określać konwencję tej płyty jako „stylizowaną na folk”. Ten mający nieco ponad 35 minut zbiór jest niezmiernie spójny, a po wyrzuceniu kawałków, które mi się nie spodobały, pozostało mi dalej pół godziny świetnej muzyki. Po resztę uwag technicznych zapraszam do linkowanej już wcześniej recenzji. Od siebie tylko dodam, że poszczególne utwory nie są tak skomplikowane, jak mogłoby się wydawać – średnio zaawansowany gitarzysta powinien poradzić sobie z dużą częścią z nich.

Kveldssanger to album jedyny w swoim rodzaju o ogromnym potencjale dla sesji osadzonych w realiach fantasy zbliżonego do wieków XVI-XIX (ewentualnie pierwsza połowa XX wieku). Nastój nie tyle ponury, co kontemplacyjny, ma wielki potencjał zarówno jako wsparcie opisu mroźnej północy (równie dobrze oblegane przez Chaos mury Kislevu, jak i bezkresne krainy wolsungowej Skandynawii, zarówno Hrimthorst jak i Jotunheim). Bardzo łatwo wstawić też grupę NPCów, którzy wybrane utwory wykonują w gospodzie w środku zimy.

Poza tym – jest to po prostu dobra muzyka. Staroduńskie przyśpiewki i zawodzenia sprawiają, że szansa na to, że któryś z graczy wsłucha się w infantylny tekst i zacznie się dusić ze śmiechu drastycznie maleje.

W dwóch zdaniach: jeżeli grasz w fantasy, gdzie pojawienie się gitary akustycznej nikogo nie dziwi, na pewno znajdziesz sposób by ten album wykorzystać. Jeżeli ciągnie Was w stronę sag, nordyckiej mitologii, krain karłów, trolli i wikingów, tutejsza melancholia poruszy waszą wyobraźnię.

Ocena:
Muzyka tła: 3/5 – album można ścisnąć do połowy godziny, puścić dwa razy i na następnej sesji ponowić. Żaden kawałek nie powiela wcześniejszej melodii, jednak dostrzec można bardzo wyraźną kompozycję i spójność, przez co dokładnie wiadomo, czego można się spodziewać, a przy tym uniknąć nudy;
Muzyka obszaru: 4,5/5 – wszystko, co około-skandynawskie, wyśmienicie skorzysta z tej muzyki. Kluczowe motywy: śnieg, wczesna noc, ciemność, melancholia, dawna pieśń, głęboki las;
Muzyka przygody: 2,5/5 – grupa tradycyjnych muzyków na eleganckim bankiecie z odległej północy; podróżujący pieśniarze napotkani w karczmie. Brzmi fajnie, ale poza tym niewiele mi przychodzi do głowy;
Muzyka drużyny: Tak.

Jak się sprawdziło na sesji: zadowalająco.

(Odnośnie ostatniego utworu.
Oto jego staroduński tekst:
Utreise
I blinde går jeg
Led meg ikke hjem
La natten føre meg
Bestandig frem

I angielskie tłumaczenie:
To Travel Out
Blind I walk
Do not lead me home
Let the night lead me
Eternally forward

Wcale ładnie jak na zwykły utwór muzyczny, prawda? Ma potencjał sesyjny.)

Niedzielne polecanki: #1 / #2

#1
Zdumiewa mnie, jak ciekawa muzyka pojawiać się może w grach komputerowych. Pierwsza polecanka to utwór typowo nostalgiczny, wykorzystany w świetnej wideorecenzji Quaza dotyczącej gry Red Dead Redemption. Kawałek to taki westernowy standard do podróży w stronę zachodzącego słońca itp.
Ważne, że fajny.
Jose Gonzalez – Far Away
Przykładowe sceny: pożegnanie z ważną osobą; rozważania przy ognisku przed niebezpieczną misją; rozstanie drużyny; rozmowa z graczami na temat sesji.

#2
Drugim utworem dnia dzisiejszego jest Een Stemme Locker, nagrany przez norweską grupę Ulver. Bardzo prosty od strony muzycznej: monotonnie powtarzające się gitary, przygnębiające głosy w tle z okazjonalnie wybijającym się śpiewem kobiecym.
Przykładowe sceny: mroczna modlitwa; melancholia; skandynawscy skaldowie na bezdrożach; krajobraz mroźnej północy; marzenia senne.

W tym tygodniu Craven skończył swój Epicki Alfabet. Warto sobie odświeżyć.

Załączone do notki zdjęcie w podczerwieni stąd. Dużo fajnych zdjęć do wykorzystania w ramach opisu krain mrozu.