Niedzielne polecanki #12, #13

#12

Przez przypadek natknąłem się na bardzo ciekawą (to bezpieczne słowo) grupę zespołów (stworzoną przez słuchaczy, nie twórców) na LastFM, zwaną NeoMedieval. Niektóre z tych kapel są powszechnie znane i słusznie popularne, jak Faun czy Arcana, choć obecność tutaj Within Temptation i Dead Can Dance przypomina, co jest esencją darmowych serwisów, w których każdy może mieć swój udział (tak, mam na myśli bzdury).

Przede wszystkim jednak jest tu kilkaset zespołów które ledwie co nagrały album czy dwa w undergroundowych studiach, są praktycznie nieznane a przez to – ciekawe i wyjątkowe, nie narzucające konkretnych skojarzeń z innymi tekstami kultury (jak to często pojawia się przy soundtrackach).

Przykładowe odkrycie:

Tu w wersji z obciętym początkiem i zakończeniem:

Tradycyjna, arabska (bardzo wygodne słowo, gdy właściwie nie wie się, z jakiego ludu wywodzi się dany tekst kultury) pieśń w wykonaniu bretońskiej (chyba) harfiarki. I jest dobrze.

Zachęcam do własnych poszukiwań.

#13

Nowy współautor bloga „Graj Muzyką”, czy też mniej reifikując – po prostu Craven, za dawnych czasów („szczęśliwej, krwawej młodości”) już dawno temu wrzucił do sieci utwór, który potoczył za sobą łańcuszek skojarzeń prowadzących mnie bezpośrednio do dwóch kampanii L5K. Kawałek właściwie komiczny i pozbawiony choćby pozorów sensu, niemniej jego ogromna dynamika i często zmieniająca się, a przy tym wyrazista melodia są wybitne, o ile nie mamy nic przeciwko okołojapońskim nastrojom pulpy (trzymetrowi samurajowie z minigunami! Oczekujemy!).

Wersja ciekawsza, z elementami elektroniki:

Wersja bardziej tradycyjna:

Przykładowe sugestie narracyjne bazujące na anime „Samurai Champloo” (którego nie polecam):

Przykładowe sceny: walka; akcja; heroiczny, pulpowy pojedynek; stylizowana, japońska restauracja, w której kapela wykonuje niespodziewany, groteskowy utwór.

Duże otwarcie


Witam wszystkich, to moja pierwsza notka na tym blogu. Planuję podrzucać wam regularnie bardzo konkretne pomysły na sceny i triki muzyczne na sesjach. Większość notek będzie krótka i zbliżona do Aureusowych polecanek – jeden utwór (okazjonalnie więcej) i pomysł wykorzystania. Czasem jednak trafi się dłuższa notka o jakimś albumie lub technikach RPGowych.
Instrukcja obsługi – na początku wyjaśniam o co chodzi w zastosowaniu danego utworu czy techniki, potem utwór, który należy sobie odpalić i sugerowany opis. W tekście pojawią się w nawiasach informacje o czasie w którym wchodzi odpowiedni fragment. I tu najistotniejsza uwaga. NIGDY, nie uczę się opisów na pamięć, ani nie czytam ich z kartki i odradzam to wszystkim. Po prostu znam te utwory na tyle, że wyczuwam kiedy następuje odpowiednie przejście. Szykując się do sesji można słuchać muzyki w drodze na uczelnię lub do pracy i przygotowywać sobie ramowo dany opis. Tak prowadzę bardzo rzadko i mam czas na takie zabawy. Zatem do dzieła:
Huczny tytuł – a chwyt bardzo prosty. Kontrast między fragmentem spokojnym a intensywnym oraz filmowy „odjazd” – od wnętrza statku kosmicznego aż po panoramę orbitalnej bitwy. Początkowe obrazy to nawiązanie do poprzedniej sesji. Razem powinno się to złożyć na działające na wyobraźnię otwarcie sesji.
Nina Simone – Feeling Good
W zupełnej ciszy widać kolejne obrazy – korytarze liniowca, twarze ludzi powoli mutowanych przez wirusa, których musieliście likwidować… Mostek gdzie rozstrzelano wszystkich zanim tam dotarliście, oraz twarz człowieka, który zostawił was tam na, zdawałoby się, pewną śmierć, kiedy oddalał się w ostatniej szalupie (0:39). Z zamyślenia wyrywa cię szarpnięcie, kiedy „Kaczucha” odrywa się od transportowca. Wszyscy jesteście w skafandrach na wypadek utraty hermetyczności na pokładzie. Kamera wypływa na zewnątrz, mijając w zawrotnym tempie Scotta za sterami i Willa na pozycji strzelca. Wpierw widać tylko „Kaczuchę” i kilka innych pojazdów oddzielających się od „Rackhama”, sekundę wasz wysłużony statek jest tylko punkcikiem w panoramie rdzawo-czerwonej planety. Widać niewielką asteroidę na orbicie – zbyt małą by mieć regularny kształt. Wyrastają z niej wloty hangarów i inne zabudowania, wokół natomiast migoczą rozbłyski eksplozji, a myśliwce Kartelu i buntowników wyglądają z tej perspektywy jak dwa roje wściekłych os. Kamera znów w ogromnym tempie zbliża się do was…
Pierwotnie miałem zacząć zupełnie inaczej – tzn. od mocnego kopniaka, wrzucenia graczy w rój odłamków ze zniszczonego krążownika, ale w ucho wpadł mi ten kawałek Niny Simone i urodziło się coś takiego. Po pierwsze kawałek jest ciekawym wyborem jak na SF. Po drugie od poprzedniej sesji minęło tak wiele czasu, że kilkoma scenkami-kluczami można nieźle przypomnieć co mniej więcej było ostatnio. Wreszcie widzę duży potencjał w tym przejściu od śpiewu a capella do pełnej orkiestry. Powyższe to mój przykład, ale co byście powiedzieli, gdyby wrzucić ten kawałek na początek jakiegoś wyścigu – zacząć od jednego kierowcy szykującego się do startu a wraz z orkiestrą opisać jak ruszają wszyscy uczestnicy. Tańcząca para, a dopiero później cała sala balowa.
Notka o montowaniu będzie w przyszłości, ale biorąc pod uwagę, że końcówka „Feeling Good” troszkę mi zgrzytała a miało nastąpić płynne wrzucenie graczy w scenę orbitalnej bitwy w kilka minut zmontowałem ten kawałek z „Destruction of Rodger Young” z Żołnierzy Kosmosu. Oto efekt:

Korzyści z istnienia kultury Majów


Istnieje pewien niezmiernie słaby film o nazwie Źródło, którego fabuła, morał, dosłowność, dialogi i gra aktorska są wręcz żałosne. Jest to jedna z produkcji, która skrócona o 25 minut byłaby o wiele, wiele lepsza.

Zaletami filmu są charakterystyczne, animowane sekwencje przedstawiające coś na kształt kosmosu (żeby nie mówić: wizualizację duchowych rozterek protagonisty) oraz prawdopodobnie najlepszy soundtrack filmowy, jaki dane mi było poznać. O ile więc „symbologia” filmu doprowadza do bólu zębów, same utwory (których tytuły nawiązują do konkretnych scen, będąc dla nas nieintuicyjne i nieprzydatne) stanowią czyste mistrzostwo.


Poziom kawałków waha się między „genialne” a „dobre”. Clint Mansell w przeszło czterdziestu sześciu minutach muzyki uniknął monotonii, choć cały soundtrack ze Źródła bazuje na mocno powiązanych melodiach. Chociaż większość płyty jest leniwa i melancholijna, zdarzają się mocne wybicia, które z jednej strony pobudzają słuchacza, z drugiej – podczas sesji mogłyby zakłócić planowaną narrację.

Niemniej jako uniwersalna muzyka tła do sesji pozbawionych scen akcji jest to „must have”, zaraz przed opisanym przy innej okazji soundtracku z Symetrii. Elektroniki jest tu co prawda jak na lekarstwo, ale album równie dobrze wpisze się w SF, jak i fantasy czy światy historyczne.


Poszczególne kawałki można bez większych trudności umotywować w świecie gry – do czynienia mamy z kwartetem smyczkowym, tworzącym zazwyczaj główną linię melodyczną, do tego dochodzą klawisze (być może odpowiedzialne za wspomniane fragmenty elektroniki), instrumenty perkusyjne, gitara elektryczna i rzadkie chóry.

Teoretycznie ostatni utwór, zawierający jedynie dźwięki pianina, mógłbym uznać za niekonsekwencję i najsłabsze ogniwo, znam jednak osoby uważające go za utwór pełny i wyśmienity. Po prostu nie posiadam dość umiejętności, by się do jakiegoś elementu przyczepić. Just enjoy some tracks.

Muzyka tła: 5/5 – jeżeli nie spodziewacie się rozgrywać scen akcji, ten album może łatwo zapełnić z dwie godziny gry;
Muzyka obszaru: 2/5 – można tym albumem urozmaicić składanki takie jak „melancholia, sen, koncert”, jednak przyznam, że sam bym go tak nie wykorzystał;
Muzyka przygody: 2/5 – jak powyżej. Można próbować, można szukać, ale sam poszukałbym raczej innych kawałków;
Muzyka drużyny: Nie.

Na marginesie. Jak już słuchacie utworów, ciekaw jestem, jak Wam podoba się zestawienie mojego tekstu z reckami profesjonalnych znawców muzyki i kinematografii, jak choćby tutaj. Teoretycznie jest tu bardzo dojrzały aparat krytyczny, jednak z mojej perspektywy tekst ten, choć niewątpliwie bardziej przemyślany i dojrzalszy od mojego, jest po prostu nudny. Jak Wy się na to zapatrujecie? Powinienem starać się bardziej wyczerpywać temat, silić na porównania itp., czy wolicie, jak dotychczas, krótki wstęp i skupienie na mięsie?

Muzyka Roberta Łuczaka

Jestem ciekaw, czy ktokolwiek z Was słyszał o Robercie Łuczaku. Ten polski muzyk stworzył kilka soundtracków, raczej jednak do filmów niezbyt popularnych czy udanych (głównie chyba opartych o katolickie duchowieństwo). Głównie zajmuje się podkładami do przedstawień teatralnych.

Jego muzyki nie znajdziecie na Wrzucie czy Allegro, nieliczne wycinki na YouTubie. Tak się jednak składa, że na oficjalnej stronie pan Robert udostępnił garść swoich utworów za darmo.

Z mojej perspektywy jest to muzyka niezwykła. Elektronika sakralnoniewiadomojaka. Utwór „Ty za blisko” przywodzi na myśl podróż przez pustynię, „Antira” czy „Agnus Dei” kojarzą się z motywami religijnymi, zaś „Kajtuś czarodziej” z leniwym, sielankowym wieczorem.

Mym ulubionym kawałkiem, który poznałem mając może dziesięć lat, jest element albumu „Królestwo Wichrowych Wzgórz”, zatytułowany „Sancto Spiritu”. U jego początku słychać łacińską inkantację, która przechodzi płynnie w gitarową solówkę, po której wreszcie następuje prawdziwa eksplozja melodii.
Poniżej wersja pełna, do ściągnięcia ze strony:

Zaś tutaj – przykład skrócenia w darmowym programie Audacity i pozostawienia najlepszej części:

Zachęcam do przejrzenia strony, ściągania i słuchania. Sporo dobrej muzyki przygody.

Po narodzeniu Pana


Luźna myśl przed treścią recenzji.

Obecnie prawie co dzień można natknąć się na pojęcie „kontrowersyjny”. Wielu artystów (i to znanych, szanowanych i opisywanych z perspektywy znawców sztuki nowoczesnej jako utalentowanych) wręcz dąży do tworzenia kontrowersji – dzieło bez niej uważają albo za puste i klasyczne, albo po prostu za nieopłacalne (szum wpływa na profity, bez profitów trudno stworzyć i spopularyzować cokolwiek, choćby zbiór poezji).

Zastanawiam się jednak, jak do swojej twórczości zasiadali Wojaczek, Witkacy czy Gombrowicz – czy pisząc utwór literacki myśleli „wow! Ten kawałek wzbudzi kontrowersje!”, czy po prostu pisali utwór, który w kontrowersje zaczął obrastać? Jakie wy dzieła wolicie? Stworzone jako kontrowersyjne czy zwykłe akty twórcze, które kontrowersyjne się stały?

W Polsce trudno mówić o filmie „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Nic to, że poprzedzony został krótkim wyjaśnieniem, że film właściwie o Jezusie nie mówi, jednak posługuje się jego historią, by pochylić się nad pytaniami o ludzką naturę i kondycję duchową człowieka. Nieważne, że posiadał identycznie zinterpretowany pierwowzór literacki, a przy tym nawet pozbawiony tych elementów broniłby się jako utwór niezależny od mesjanizmu, co prawda wchodzący w dialog z kulturowymi kliszami, lecz wykorzystując je w sposób twórczy. Film został przez polskich katolików zakazany, nie doczekawszy się premiery. Był, heh, zbyt kontrowersyjny, przez co nie znajdziemy raczej polskich tekstów rozważających słabe (a jest ich sporo) czy genialne (tych jest więcej) sceny.

Jeszcze przed premierą światową filmu na rynku pojawił się album Petera Gabriela z soundtrackiem do filmu, zawierając jednak na okładce pierwotny tytuł dzieła, który zmieniono dopiero niedługo przed premierą. „Passion”.

Z pewnych powodów (shalom, Yerushalayim!) historia proroka z Nazaretu kojarzy mi się z pustyniami, palącym słońcem i bezkresami. Wyraźne, wysuwające się na pierwszy plan instrumenty perkusyjne, zawodzące w dali trąby, ewentualne zawodzenia ludzi – tę garść, której się spodziewałem, faktycznie otrzymałem. Nie zabrakło jednak utworów czerpiących z elektroniki, często sięgających do nienaturalnych, nieprawdopodobnych dźwięków.

Dwadzieścia utworów daje łącznie nieco ponad sześćdziesiąt sześć (tak, wiem) minut muzyki. Niestety, prawie połowa z nich może i miała sens w budowaniu przytłaczającej, charakterystycznej atmosfery filmu, jednak poza ekranem stają się dziwaczne i sztuczne. Trzymająca wysoki poziom połowa godziny zdecydowanie warta jest uwagi.

Utwory są raczej melancholijne, niezbyt dynamiczne, zazwyczaj towarzysząca im melodia nie przyciąga natrętnie uwagi, przez co nieco przerzedzony album może bez trudności wpasować się w tło. A jednak „The Feeling Begins” idealnie wpasowuje się w sceny walk, zwłaszcza, gdy zagrożenie dopiero narasta, by dopiero doprowadzić do konfliktu. „Sandstorm” wręcz zachęca do wprowadzenia sceny snu, kontemplacji, lęku, zaś trudno mi wyobrazić sobie bardziej dostojny, a przy tym subtelny utwór do sceny opisu jak „Zaar”.

Wokale pojawiają się okazjonalnie, nigdy nie wypowiadając konkretnych słów, ograniczając się do kolejnego dźwięku. Najbardziej dobitnie rozbrzmiewają w kawałku o wymownym tytule „Passion”, gdzie niemalże cierpiętnicze zawodzenia nagle zastępuje piękny, delikatny śpiew dziewczyny.

Muzyka tła: 2,5/5 – da się, ale raczej nie jako samodzielny album. Trzeba zawczasu odrzucić kilka utworów nazbyt dynamicznych i zdecydowanie warto wcześniej dokładnie całość przesłuchać, by nie wpaść w nagłe zdziwienie gwałtowną zmianą nastroju;
Muzyka obszaru: 3/5 – album oderwany od tematyki filmu nie kojarzy się bynajmniej z sakralnością, prędzej z tajemnicą i konwencją snu. Przykładowe albumy, które możemy wzbogacić: pustynia, zagrożenie, sen;
Muzyka przygody: 4/5 – nie ma, co ukrywać. Duża część albumu jest nieprzydatna. Sam jeszcze nie przeprowadziłem pod niego sesji. Ale damn – byłbym w stanie do przynajmniej pięciu utworów zrobić osobne sceny. Świetne zasilenie inwencji;
Muzyka drużyny: Tak.

Blues RPG – muzyka i grafika


Jeżeli nie miałeś jeszcze okazji, zapoznaj się z poprzednią notką bluesową.

Poniższa lista nie zawiera jakiejś undergroundowej awangardy bluesa – są tu głównie utwory znane lub czerpiące z klasycznych motywów i skal, przez co nieco wyraźniej potrafią zarysować bluesowe standardy.

Jeżeli chcecie zapoznać się z przekrojowym, chronologicznym zarysem bodajże 50-o letniej twórczości amerykańskich bluesmanów, polecam składankę Martin Scorsese Presents the Blues, od której zresztą zaczęła się moja, heh, Przygoda z tym nurtem.

Zaczynamy od klasyki. „The Thrill Is Gone” jest jednym z najbardziej znanych utworów z tej listy, często nieutożsamiany z bluesem. Ciekawa jest również jego ewolucja – kiedy B.B. King stał się jednym z najbardziej cenionych gitarzystów świata (przez pewien czas piastował bodajże trzecie miejsce na liście „the best of”), zaczął swoje koncerty urozmaicać niekończącymi się solówkami, przez co ten krótki kawałek osiąga nawet 10, 15 minut. Standardowy utwór o miłości.

Kolejny utwór również jest bardzo znany, a to za sprawą udziału John Lee Hookera w filmie „The Blues Brothers”, w którym zgodził się uczestniczyć w nagraniu jednej sceny pod warunkiem, że producenci nie puszczą playbecku, tylko zgodzą się na nagranie ulicznego koncertu. „Boom boom” dotyczy miłości (?), lecz zaskakuje jego zmysłowość i całkowite odejście od nadmiernej, sztucznej idealizacji.

Trzecim z kolejności utworem będzie też słynny kawałek, który również miał swój udział w przeżyciach Braci Blues – „Sweet Home Chicago”. Poniższe wykonanie, prawdopodobnie najpopularniejsze, należy do duetu Keb' Mo' & Corey Harris, przy czym należy pamiętać, że to tylko jeden spośród utworów Roberta Johnsona, które później doczekały się nawet kilkunastu coverów.

A tu, dla porównania, jak to zagrał sam Johnson:

Moim ulubionym artystą bluesowym jest bez wątpienia Skip James. Znać go możecie z utwory pełniącego ważną funkcję w filmie „Ghost World”. Żeby nie przekładać własnych sympatii na całą notkę, zaprezentuję tylko jeden jego utwór, za to w dwóch wykonaniach – z lat 30′ i (po wielkim powrocie przy wielkim boom na klasycznego bluesa) 60′. „Hard Time Killing Floor Blues” doczekał się sporej ilość coverów, w tym udanym filmie „O brother where art thou?”. Skip James był naprawdę zajebistym gitarzystą – wersja filmowa utworu jest tak prosta, że nawet ja potrafię ją zagrać, kiedy wersji Skipa Jamesa nie potrafi odtworzyć prawie nikt.
Wersja oryginalna:

Jedna z wielu prób ponownego nagrania studyjnego:

John Lee Hooker już się pojawił, tym razem zaś podziwiać możemy jego współpracę z Bonnie Rait. Kawałek „I'm In The Mood” bazuje na klasycznym, bluesowym bicie, jednak wrzucone doń solówki (może leniwe, za to posiadające wspaniałą melodię) poświadczają wielkie umiejętności gitarzysty.

Utwór powyższy był pomostem do bluesa wykonywanego przez płeć piękną. Kawałek „Wang Dang Doodle” (tak, tworzenie tekstów bluesowych nie zawsze wymaga wielkich umiejętności literackich) wykonany przez Koko Taylor, zbliżający się mocno to rhythm'n'bluesa dobitnie poświadcza, że blues nie jest przeznaczony wyłącznie do melancholijnego użalania się nad sobą.

To jednak jeszcze nic w porównaniu z beztroskim kawałkiem „Hound Dog” w wykonaniu Big Mama Thornton. Duża Mamuśka swym charakterystycznym, szorstkim wokalem udowodniła, że nawet duże dziewczynki potrafią się w bluesie odnaleźć.

Poniższy duet z melancholijnego wyznania wokalisty płynnie przechodzi w pełen pasji śpiew niewiasty. Przykład muzyki nowoczesnej, gdzie wokal i k4 instrumentów przestało wystarczać – pojawiła się orkiestra, a rola instrumentów znacznie przewyższała rolę śpiewu. Nagranie koncertowe:

O Son Housie wspominałem w poprzedniej notce – to ten niedoszły pastor-alkoholik. Nie chciałem załączać jakiegoś stricte religijnego utworu w rodzaju gospel (a trzeba wiedzieć, że Son House naprawdę poruszał widownię), stąd kawałek bardzo reprezentatywny, a przy tym świecki.
„Death Letter Blues” zasługuje na określenie „przykładowej improwizacji bluesowej”. W poniższej wersji możecie uświadczyć zaledwie kilkanaście z dwudziestu kilku istniejących strof – poszczególne zwrotki Son House dobierał wedle uznania i sytuacji, czasem wymyślał je na bieżąco, jeżeli chciał, zmieniał poszczególne wersy. W dodatku utwór jest piekielnie trudny do zagrania – jak on go na koncertach był w stanie zagrać niemal bez pomyłek, nie mam pojęcia.

Howlin' Wolf! Nie jakiś Wilk, nie Wilki czy Ulvery, tylko „howlin' wolf”! Utwór ten świetnie do wycia pasuje – tekstu ma niewiele, zaś jego najcharakterystyczniejszą częścią jest regularnie powtarzające się zawodzenie. Kawałek klasyczny wręcz, w którym największą rolę pełnią emocje wokalisty przy niemal niezmieniającym się tle muzycznym (choć rola harmonijki ustnej jest niebagatelna).

„Black Magic Woman” poznałem niedawno i niełatwo mi powiedzieć na temat utworu czy samego Fleetwood Maca coś ciekawego. Przede wszystkim jednak jest to utwór nagrany przez białych Brytoli, którzy swoją grupę uformowali w latach 60′ jako jedni z wielu. Jest to więc biała wisienka na torcie, że tak rasistowsko się wyrażę (jakoś tak w temacie bluesa jestem niechętnie nastawiony do wszystkich białych).

Nie zgadzam się z faktem, że Catfish Blues, jakoś się nie przedostał do popkultury. Trudno się jednak dziwić, skoro Robert Petway urodził się niewiadomogdzie być może w 1908, nagrał 16 kawałków, zniknął w 1942 roku pozostawiając jedną fotografię. Człowiek bez życia publicznego, który w studiu pojawił się tylko dwa razy, grał sam, śpiewał sam i nie wiadomo nawet, czy umarł. Ale, damn, grać potrafił.

A teraz trochę archeologii. Wpierw Lightning & Group w jedynym, powszechnie znanym (za sprawą kompilacji Martina S.) utworze Long John. Doskonały przykład, jak blues wyglądał w czasach, gdy dopiero wyłaniał się z Murzyńskich work songów.

Tu zaś jeden z najsłynniejszych (IMO niesłusznie) utworów bluesowych świata – „Dark Was the Night, Cold Was the Ground”, nagrany w 1927 przez Blind Willi Johnsona. Utwór nie ma tekstu, zaś jego tytuł właściwie niewiele mówi (choć pozwala snuć sporo domysłów), niemniej określono ten kawałek jako gospel-blues (krytycy muzyczni… ah, jak niewiele Was różni od nas, filologów). W tym utworze właściwie nic się nie dzieje, ale że „ma klimat”, wysłano go na Złotej Płycie na pokładzie Voyagera w 1977 (przypomnę – jest to płyta, na której nagrano najbardziej reprezentatywne utwory i dźwięki z całego świata w nadziei, że ufoludki go dostaną do łapek i wrzucą do swojego fonografu).
Więcej o utworze na Wikipedii. Znajdziecie tam cytaty w stylu “the most soulful, transcendent piece in all American music”.

No i jeszcze trochę z Roberta Johnsona, na dobry finał. Pamiętajcie, że nagrania w studiu w 1936 wyglądały nieco inaczej, niż obecnie – nikt tych kawałków nie ciął i nie uzupełniał, muzyk po prostu siadał i grał. Ten koleś naprawdę potrafił to zagrać idealnie przy jednym podejściu. „Crossroad Blues” to jeden z tych Bardzo Diabelskich Kawałków, w których osobiście niczego satanistycznego nie widzę, ale przecież powszechna opinia nie może się mylić.

Na koniec garść linków do ciekawych ilustracji:
http://amotion.deviantart.com/art/The-Devil-And-Mr-Johnson-34666913?q=boost%3Apopular+Mr+Johnson+And+The+Devil&qo=0
http://lucylking.deviantart.com/art/Blues-II-50516025?q=boost%3Apopular+Blues+II&qo=0
http://freepaint.deviantart.com/art/bluesman-24544256?q=boost%3Apopular+bluesman&qo=2
http://000moggy000.deviantart.com/art/Detroit-no-13-bluesman-59106182?q=boost%3Apopular+bluesman&qo=11
http://ericboler.deviantart.com/art/Lightnin-Hopkins-27487914?q=boost%3Apopular+Lightnin&qo=10
http://foolys.deviantart.com/art/Lightnin-Hopkins-8759337?q=boost%3Apopular+Lightnin&qo=34
http://grafik.deviantart.com/art/BLUES-91167461?q=boost%3Apopular+The+Blues&qo=11

Blues RPG

Poniższy zbiór myśli jest rozszerzoną wersją planu wypowiedzi, który zrealizowałem w ramach prelekcji na tegorocznym Pyrkonie. Uznałem, że nie warto ubierać jej w formę narracyjną – postawiłem na szybkość przekazywania wiadomości.

Założeniem prelekcji było mocno uprościć historię i teorię, by od razu przejść do rpgowego mięcha. Stąd bardzo duża część odnosi się do stereotypów, nie faktów.

Przepraszam za interpunkcję i nieczytelność, ale tekst pisany na kolanie, przed chwilą.

Polecam polską stronę Bluesman.

I. Blues – założenia i teoria.

Nazwa – nazwa tego nurtu wywodzi się od pojęcia „blue”, które poza kolorem powiązane jest z typową dla niebieskiego (zwłaszcza granatu) melancholią. Blues to „muzyka wynikająca z melancholii”, co nie znaczy, że zawsze musi być przygnębiający.

Pochodzenie i etapy – nie wiadomo, kiedy nastąpiły początki bluesa. Wywodzi się z kręgów amerykańskich Murzynów (patrz: Społeczność) prawdopodobnie z lat 90 XIX wieku (teorie wahają się od lat 70 do początków wieku XX). Zwłaszcza u początków istnienia można by uznać blues za rodzaj folku. Po II Wojnie Światowej gatunek, mimo licznych odłamów, mocno stracił na popularności. Z muzyki wiejskiej zaczęto przenosić się na gitary elektryczne, przechodzono po gospel, soul i jeden z wielu nurtów wywodzonych z bluesa – rocka. Na przełomie lat 50 i 60 bluesa zaczęli wykonywać biali Anglicy, przez co nastąpił renesans (sięganie po klasykę, nowe prądy jak rhythm'n'blues, odejście od opinii „muzyki dla idiotów”, covery dawnych albumów, powroty dawno zapomnianych gwiazd). Na przełomie lat 70 i 80 stary blues staje się wspomnieniem, rodzą się nowoczesne grupy, prawdziwe gwiazdy estrady (B.B. King), zauważa się atrakcyjność dla wyobraźni popkulturowej (film Blues Brothers), później powstają też nieanglojęzyczne grupy (np. polskie). Od tego momentu trudno mówić o bluesie jako całości, kończy się też pewna epoka. W XXI wieku blues, jak prawie cała kultura, zaczyna eksperymentować ze wszystkim, co popadnie, mieszając się z innymi nurtami.

Z serwisu Bluesman:
„Za symboliczną datę narodzin bluesa uznano 1903 rok. Stało się to na opustoszałej stacji kolejowej w Tutwiler w stanie Missisipi. Czarnoskóry kompozytor W.C. Handy oczekiwał wtedy na pociąg do Clarksdale (…). Jednak pociąg spóźniał się kilka godzin, więc postanowił przed jego przyjazdem zdrzemnąć się na ławce. Obudziły go – jak się później wyraził – „najdziwniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszał”. Jak się okazało, na stację przybył również biedny, czarny muzyk. Aby umilić sobie czas do przyjazdu pociągu usiadł na ławce koło śpiącego Handy'ego i zaczął śpiewać przy akompaniamencie gitary, powtarzając wielokrotnie refren „Goin' Where The Southern Cross The Dog”. Handy natychmiast zanotował usłyszane melodie, a fakt ten z czasem uznano za odkrycie bluesa – nowego gatunku w muzyce.”

Z bluesem kojarzymy gospel i tzw. work songi (utwory śpiewane przy wykonywaniu różnych prac).

Społeczność – Murzyni w Stanach zyskali względną niezależność po wojnie secesyjnej (lata 60 XIX wieku), jednak nieustannie byli poddani rasizmowi i nie żyli na prawach równych białym obywatelom państwa. Ogromny procent analfabetów i życie w izolacji doprowadziło do tworzenia niemal samodzielnych struktur społecznych. Stąd można mówić, że musiało minąć sporo dekad, nim Murzyni stali się Afroamerykanami. Z tego powodu sztuka tamtych czasów często wymykała się skodyfikowaniu, pozostawała elementem kultury ludowej, nieliterackiej, często sięgającej po tradycyjne religie Afryki lub przeciwnie – odwołującej się do mocno uproszczonych poglądów misjonarzy tzw. wolnych kościołów chrześcijańskich (gospel).

Częstymi motywami kultury murzyńskiej są bieda, głód, śmierć, Bóg, rodzina, tęsknota, zagubienie w życiu (duchowym, ale też materialnym czy społecznym).

II. Stereotypowy utwór bluesowy.

Instrumenty – u początków XX wieku – klaskanie, uderzanie przedmiotami i nogami o ziemię do rytmu nadawanego przez przewodnika „chóru”. Później doszły do tego harmonijki, tragicznej jakości instrumenty muzyczne (banjo, gitara, skrzypce), wreszcie pianino czy instrumenty dęte (w przypadku zespołów – trochę kiepsko się śpiewa przy dmuchaniu w saksofon, harmonijka tu zresztą jest niewiele lepsza. Ostatecznie tę gałąź pozostawiono raczej jezzowi). Stereotypowym instrumentem bluesmana pozostanie gitara klasyczna lub akustyczna, zwłaszcza, że stopniowo instrument ten zaczął być uważany za równie wartościowy, co instrumenty muzyki klasycznej (działania m. in. Andres Segovii).

Tematyka – stereotypowy utwór bluesowy dotyczy nieszczęśliwej miłości, biedy, poszukiwań Boga, smutku (częsty motyw „i feel blues”, później przenoszony na zwykłe śpiewanie o samym „bluesie” – co dotyczyć może jednocześnie stanu ducha, jak i „ukojenia” leżącego we własnej twórczości – później jest to częsty motyw w rocku czy rapie).

Język – blues nasycony jest wiejskimi akcentami i dykcją, odnosi się do języka potocznego, często jest niecenzuralny lub rubaszny.

Ironia – w bluesie typowa jest ironia (realizowanie komunikatów niezgodnych z faktycznie przekazywaną treścią). Obok utworów w pełni pozbawionych ironii (zwłaszcza miłosnych), da się znaleźć sporo pozornych sprzeczności (np. radosne śpiewanie o własnym nieszczęściu).

Polityczna niepoprawność – stereotypowy bluesman jest niepoprawny politycznie i nie boi się poruszać w swoich utworach motywów tabu. Jako pierwsi poruszali w muzyce kwestie niewiary, narkotyków, polityki czy homoseksualizmu.

„Towntheme” – ciekawy materiał do wykorzystania w RPG – blues zrodził wiele utworów odnoszących się do konkretnych miejscowości. Kawałki takie jak Chicago, Dallas itp., da się bez problemu wykorzystać jako muzykę przygody lub przestrzeni.

III. Stereotypowy bluesman.

Elegancki i czarny facet – biały bluesman to nie bluesman. To późno rozwinięte popłuczyny rozwiniętej kultury bluesa. Prawdziwy bluesman jest Murzynem lub (później) Afroamerykaninem wywodzącym się z biednych kręgów (zwłaszcza wiejskich), żyjący w Stanach, na co dzień przywdziewający garnitur w nadziei, że przynajmniej okazując innym ludziom szacunek utoruje sobie trasę do zarobków i koncertów. Blueswoman (czy, po „polsku”, bluesmanki, lol) są raczej zjawiskiem rzadkim – nie ma to wyjaśnienia innego, jak seksistowski podział ról (kobiety do garów, chłopy do kos i gitar).

Samouk – Z serwisu bluesman:
„Droga do kariery pierwszych gwiazd bluesa była jednak trudna. Wiejscy muzycy stali początkowo na samym dnie hierarchii społecznej. Uważano ich za nierobów, gdyż nie chcieli pracować na plantacjach, z których dochody czerpały tysiące rodzin. Musieli oni opuszczać rodzinne strony i szukać miejsca, gdzie grą i śpiewem zarobią na utrzymanie. Podróżowali z farmy do farmy, co zauważyli właściciele plantacji, zatrudniając ich na potańcówkach.”
Z drugiej strony, bardzo wielu muzyków nie mogło pracować, gdyż, mówiąc wprost, byli niepełnosprawni. Zwłaszcza niewidomi dostawali do rąk instrumenty muzyczne – stąd wielu muzyków nosiło tytuły takie jak „Blind Lemon Jefferson” czy „Blind Willie Johnson”. Byli oni literalnie niewidomi. Zresztą podobnie zaczynał Ray Charles, który z bluesem związany był co najwyżej kilkoma utworami.

Ci z młodych, którzy wykazywali talent, bywali wysyłani do dorosłych muzyków w ramach szkolenia. Ta „szkoła” muzyczna była więc w ogromnej mierze dostosowana do trybu mistrza i ucznia. Nic dziwnego, że wykorzystywano charakterystyczne metody gry (jak wykorzystywanie kciuka w łapaniu akordów czy gry przy pomocy butelki, tzw. bottleneck, później dopracowany jako slide), stereotypowy chwyt instrumentu (często bluesmani trzymali gitarę nie w poziomie, lecz na ukos, trzymając gryf o wiele wyżej, niż pudło) i wreszcie wyjątkowo odchodzące od klasycznych stroje gitar (skoro oni sami sobie musieli stroić instrumenty, nic dziwnego, że niektóre utwory były grywane na takich strojach jak DBGDGD, co w języków laików znaczy mniej więcej „O_o”).

Standardy zmieniły się, gdy blues zaczął być słuchany i wykonywany w miastach.

Samotnik – bluesman to podróżnik. W swoim życiu widział (lub nie) przynajmniej kilka stanów i kilkadziesiąt miast i wsi. Ma sporo znajomości i przelotnych romansów na karku. Czasem dystyngowani i sławni, czasem stojący na granicy żebractwa, w poniżająco postrzępionych ciuchach. Cały majątek nosi w walizce i na sobie, żyje chwilą i rozpacza nieumiejętnością stworzenia stałych więzi.

Nosi gitarę – w futerale. Nie, bluesmani nie chodzą z gitarą na wierzchu, używają futerałów. Jakbyście nie wiedzieli, o „artyści” z DeviantArta, gitara po deszczu jest wyjątkowo podatna na krytyki.

Przeżywający niestabilność poglądów – czy fanatyk, czy bezbożnik, nie ma znaczenia – bluesmani wyjątkowo mocno rozdrapują swoją relację (lub jej brak) z Bogiem. Szczególnie mocno rozdarci są między hedonistycznym pożądaniem szczęścia „tu i teraz” a stabilizacją i dbałości o swój skarb w Królestwie Bożym. Rozbijając się o te skrajności, często będzie szukał zapomnienia w prochach, procentach, fajkach (pamiętaj – szkodliwość papierosów została ujawniona dopiero po IIWW, do tego momentu były jedynie hipotezy i podejrzenia) i kolejnych kochankach, by w końcu ponownie wylać swe serce przed Panem w słowach utworu.

Charyzmatyczny – bluesman musi potrafić oczarować publiczność nie tylko grą, ale też aparycją (niekoniecznie atrakcyjną), aurą tajemniczości i poczuciem humoru.

IV. Motywy do wykorzystania na sesji.

Muzyka przygody i przestrzeni – doskonała, mogąca posiadać motywację w świecie gry, świetnie komponująca się ze Stanami lat 30 – 60.

NPC/PC – groteska + stereotyp = raj w sesjach pulpowych lub takich, gdzie chcemy wstawić konkretną postać o możliwie charakterystycznej aparycji i cechach, bez zanurzania się w jej jakże głęboką psychikę. Czarny w garniaku, fajką w ustach, czarnymi okularami, walizeczką i gitarą świetnie sprawuje taką funkcję.

Bluesmani jako NPC mogą doskonale wpasować się w model tajnych informatorów, którzy nie ulegając presji władz mówią o rzeczach niewygodnych, znając też mniej legalne zakamarki społeczeństwa.

Okultyzm – motyw „devil bluesa” przejawiał się w popkulturze bardzo często. Choćby wątek Roberta Johnsona (obecny w jednym z ciekawszych odcinków serialu Supernatural). W skrócie RJ to muzyk, który wydał kilkadziesiąt kawałków, zaskoczył wszystkich genialnymi umiejętnościami gry na gitarze i niezłym śpiewem, by nagle zniknąć. Zwolennicy teorii spiskowych doszukali się w jego tekstach dziwacznych odniesień mówiąc, że mąż ten niezwykle często odnosił się do sfer diabelskich. Tego typu wątków znaleźć można więcej, a wymyślać je bez krępacji.

Cytat z serwisu Bluesman:
„W Delcie rzeki Missisipi mawiano, że jeśli początkujący bluesman stanie w ciemną, bezksiężycową noc przy pustym, wiejskim rozdrożu, może przyjść do niego szatan. Zawarty zostanie wówczas pakt o duszę bluesmana, który zapewni mu łatwe pieniądze, kobiety, whisky i sławę na resztę życia.”
W mej ulubionej wersji tej legendy diabeł przychodzi odziany w elegancki garnitur i stroi gitarę nieszczęsnego muzyka, co przypieczętowuje pakt.

Gitara przeklętego bluesmana jako gadżet w Wolsungu? Czemu nie.

Cthulhu blues – bluesmani nieźle się odnajdują również jako przedstawiciele kast prorockich i zakazanych ugrupowań. Powiązania z masonerią, sekretne bractwo wędrowców-muzyków, wiedza opętanych proroków, świadomość życia wampirzych klanów, voodoo i hoodoo – wszystko da się wcisnąć stereotypowej postaci na sesji.

Wrogowie – rasiści (w tym komuchy, naziole), ucieczki przed KKK, rywalizacja z innymi bluesmanami, szukanie schronienia przed egzekwującym dług gangiem i pragnącej zemsty kochanką – trudno o odnalezienie równej ilości naturalnych wrogów, których nasi gracze spróbują powstrzymać lub wspomóc w działaniu.

Wątki refleksyjne – jeden z muzyków, tzw. Son House, chciał zostać baptystycznym pastorem, jednak zrezygnował z tego na rzecz bluesa. Chociaż do końca życia tworzył teksty zawierające religijne wątki i wykonywał na koncertach proste utwory gospel, nigdy nie był przekonany, czy podjął słuszną decyzję. Wreszcie, zrozpaczony, zanurzył się w pijaństwie które – podobno – odebrało mu życie. Bluesmani to wdzięczny materiał do ukazania ludzi zrujnowanych, przygnębionych, rozdartych i mających coś do powiedzenia o trudach życia.

V. Przykłady z popkultury.

Filmy must watch, jeżeli chcemy pogłębić stereotypową sylwetkę bluesowych NPCów:
Blues Brothers – każdy zna, niemal każdy widział. Co prawda bohaterowie są biali jak śnieg i wykonują raczej rhythm'n'bluesa, niemniej utrwalenie braci Blues wraz z hasłami takimi jak „bluesmobile” czy „we're on a mission from God” wyjątkowo mocno zapadają w pamięć.
O Brother Where Art Thou – zabawny i ciekawy film przedstawiający targane ubóstwem, groteskowe Stany z pierwszej połowy wieku XX z dobrze wykorzystanym nawiązaniem do legendy o diable na rozstaju dróg.
Ray – film właściwie nie dotyczy bluesa, jednak przedstawienie genialnego muzyka od nieco uproszczonej i słusznie nieprzychylnej strony sprawia przeplatane jest kulisami przemysłu muzycznego, życia wypełnionego zdradą i uzależnieniem oraz zapadającego w pamięć wyobrażenia biedy wiejskich Murzynów.
The Greate Debaters – bluesa tu niewiele, ale daje wyobrażenie o tle życia pierwszych Afroamerykanów.

Muzyczne przykłady genialnego bluesa i garść ilustracji w niedzielę!

The best of TOS; podsumowanie września

W środowej recenzji Technology of Silence wspominałem, że przez pokaźny zbiór darmowych utworów trzeba się wpierw przedrzeć. Oddzielić pokaźną ilość nieciekawych szumów, by odnaleźć choćby garść perełek.

Uznałem, że warto by zainteresowanych w tej dziedzinie wyręczyć. Na mojej liście „the best of” starałem się zamieścić nawet utwory nieco oddalone od mego gustu w celu jej urozmaicenia. W ten sposób może się okazać, że kilka kawałków nawet osobom zainteresowanym zespołem nie podejdzie – mam nadzieję, że takich przypadków będzie jak najmniej.

Przypomnę – wszystkie kawałki są darmowe, zaś sięgnąć po nie powinny głównie osoby zainteresowane klimatami postapo.

1 A Boll With Performing Fleas
2 Affectionate Song of Radiation
3 Broken Radiola
4 Call of City
5 Fever
6 Follow Her Trace
7 Forgotten
8 Greetings from USSRHot Rain
9 Neon Death
10 Neon Reincornation
11 Night Butterflies. Dead Band Beautiful
12 Resistance
13 She Never Was And Never Will Be
14 Swamp
15 The Light of Invisible
16Velo City
17 When Machines Fall in Love
18Bonus track – pocięta wersja Call of City

Podsumowanie września

Przyznam, że w tym miesiącu szczególnie brakowało mi zapału do kontrolowania bloga. Wrzesień rozpoczynałem z bodajże czterema tekstami, mającymi starczyć na cztery tygodnie. Październik rozpoczynam z niczym.

Niedzielne publikacje z poranków przeniosły się na południa i popołudnia, gdyż przestałem je przygotowywać w piątek / sobotę, a zacząłem w niedzielę.

To się nazywa „nawał pracy”.

Mam nadzieję, że uda mi się nadrobić zapasy literek (gdyż pomysłów mi akurat nie brakuje) i nie doprowadzę do dziur w publikacjach.

We wrześniu przeprowadziłem ankietę na nazwę bloga. Jej wyniki zachęciły, by nie zmieniać nazwy pierwotnej:
Eter 3 (16%)
Graj Muzyką 12 (66%)
Radio Bard 3 (16%)
RPG Muzyka 3 (16%)
Inna (nikt nie przesłał mi nowych propozycji) 2 (11%)
Liczba głosów do tej pory: 18

Jeszcze dzisiaj postaram się załączyć nową ankietę.

Od kilku tygodni zachęcam do uczestnictwa w inicjatywie Borejki dotyczącej Karnawału Blogowego. Termin mija 13 października i do tego momentu reklama w czołowym miejscu bloga sobie powisi.

Publikacje w porządku chronologicznym:
Ulver – Kveldssanger, recenzja
Sigur Ros, Untitled, polecanka
O roli muzyki na sesji, teoria
Jalan Jalan – Lotus, polecanka
Barbara Karlik, zarys twórczości
Dwa battle tracki z cRPGów, polecanka
Soundtrack z Symetrii, recenzja
Soundtrack z Dragon Age'a, minirecenzja
Technology of Silence, zarys twórczości

Publikacje w podziale tematycznym:
Recenzje
Soundtrack z Dragon Age'a
Soundtrack z Symetrii
Ulver – Kveldssanger
Polecanki
Sigur Ros, Untitled
Jalan Jalan – Lotus
Dwa battle tracki z cRPGów
Zarysy twórczości
Barbara Karlik
Technology of Silence
Teoria, almanach
O roli muzyki na sesji

Widokówka ze zrujnowanego miasta


Technology of Silence, twórczość pochodzącego z Rosji Denisa Romanova, stanowi przykład szkodliwości hobby z zakresu fantastyki. Stworzyć trzy darmowe albumy i singiel mające oddawać nastrój postapokaliptycznego miasta? Cóż za strata czasu.

Zdania na temat muzyki tworzonej pod patronatem Kaos ex Machina są różne, jednak TOS jest jedną z ich perełek. Poszczególne kawałki można ściągnąć z LastFM, zaś kompletne albumy na oficjalnej stronie w zakładce Discography. Albumy dostępne to Technology of Silence, Out from the Silence, Call of City oraz singiel A Boll With Performing Fleas.

(Swoją drogą, Denis musi mieć bardzo wysoką opinię na własny temat, gdyż bardzo łatwo natrafić na jego zdjęcia, zaś okładki zaprojektowane przez KeM są bardzo słabe. Projekt mocno kuleje od strony graficznej, jednak na Gwiazdę nigdy nie zabrakło miejsca.)

Założeniem zespołu jest odzwierciedlenie nastroju towarzyszącego życiu w pełnym zagrożeń i zniszczenia mieście – pozostałościach nuklearnego starcia. Stąd, podobnie jak w soundtracku do Robotici, mamy do czynienia z kompilacjami dźwięków nierzadko wymykających się tradycyjnemu postrzeganiu muzycznych instrumentów. „Perkusja” brzmi przez to bardziej jak raperskie bity, poszczególne dźwięki bywają monotonne (jako wyraźnie powtarzane z niewielkiej puli lub zapetlające konkretny wyrywek dźwiękowy), często pojawiają się też dźwięki mające zapewne kojarzyć się z wielkimi fabrykami, maszynami i futuryzmem. Regularnie pojawiające się klawisze mają swoje lepsze i gorsze chwile, jednak to głównie one warunkują obecność melodii w utworze. Wokalu praktycznie brak.

Dotychczas moje słowa można odbierać jako niechętne, sceptyczne. Prawdą jest, że zdecydowana większość utworów ToS brzmi podobnie do siebie. Zwykłe szumy, trzaski, rzadkie zmiany tempa. Nuda. Warto się jednak przemóc i oddzielić ziarno od plew – niektóre kawałki, choć zalatują amatorszczyzną, da się naprawdę dobrze wykorzystać.

Kawałki świetnie wpasowują się w sesje postapo (nagminnie używaliśmy ich w Neuroshimie), zwłaszcza jako podkreślenie atmosfery zagrożenia, upadku i rezygnacji. Przygnębiające utwory raczej nie wspierają konwencji heroicznej, stąd powinni po nie sięgnąć raczej prowadzący sesję na temat desperackiej walki o przetrwanie, nie bohaterskiego pojedynku na lightsabery z Molochem.

Niektóre utwory posiadają niezły potencjał do wykorzystania w świecie gry. A Boll With Performing Fleas lub Affectionate Song Of Radiation mogą wspierać opis deszczu; Call of City czy Greatings from USSR zawierają motywy łatwo nasuwające obraz starego radia w ruinach miasta; Broken Radiola zawiera dźwięki mogące przedstawić odgłosy maszyny Molocha.

Tytuły zresztą są całkiem inspirujące i pomagają powiązać zasłyszany utwór z jakąś scenerią – bardzo dobry materiał na improwizację. Znajomy podczas prowadzenia sesji potrafił czasem zmieniać narrację według tego, co akurat rozbrzmiewało w głośnikach – efekt był bardziej, niż zadowalający. Sporo znaleźć też można utworów dynamicznych, mogących wpasować się nie tylko w sceny akcji, ale i w walkę.

Technologia Ciszy – dosyć sztampowa nazwa, nawiązująca najwyraźniej do nieco już wyświechtanych oksymoronów (w stylu „cisza między nami krzyczy”). Powierzchnia pod nią skrywana też na pierwszy rzut oka nie zachęca do zagłębiania się – monotonia, brak znajomej nam naturalności, na dłuższą skalę męczące dźwięki, ogromna umowność (skoro jesteśmy świeżo po wojnie nuklearnej, to technologia pozwalająca na tworzenie elektro raczej się nie powinna rozwijać – ludzie powinni tworzyć nowe bębenki z radioaktywnej skóry). Jednak jak na darmową, eksperymentalną muzykę ma coś wyjątkowego dla swej konwencji – melodię. Otrzymujemy nie tylko zbitkę nastrojowych dźwięków, ale też faktyczną Muzykę, której da się słuchać. To już naprawdę coś.

Muzyka tła: 2,5/5 – jeżeli gramy w świecie futurystycznym, ToS się nada – niestety, bez wcześniejszej selekcji po godzinie czy dwóch może nużyć;
Muzyka obszaru: 3.5/5 – to nie są albumy przedstawiające postapokaliptyczne ruiny, lecz ilustracje ich nastroju. O ile więc nie przejmujemy się brakiem motywacji w świecie gry, możemy na podstawie samego ToSa stworzyć składankę „postapo”, która nam będzie służyć długo i wiernie;
Muzyka przygody: 3,5/5 – bardzo duża rozpiętość utworów pozwala świetnie podeprzeć sesje w klimatach s-f lub fantasy w przyszłości. O ile uda nam się przemóc do wykopania perełek, możemy zdobyć świetną muzykę dostosowaną do konkretnych scen;
Muzyka drużyny: Nie.

Więcej o ToSie w niedzielę!

Rzut okiem: Dragon Age soundtrack


Przyznam szczerze, że nie mam weny ani nastroju na wygrzebywanie polecanki. Pomijając chorobę, z której właśnie wychodzę, jestem świeżo po zakończeniu „przygody” z grą Dragon Age: Przebudzenie, która jest strasznie słaba. Niedzielny wpis poświęcę więc kilku słowom o soundtracku do DA. Taka recenzja w wersji zubożonej.

Lubię, względnie, twórczość Inon Zura. Jak podaje Last.fm: „Skomponował muzykę m.in. do gier: Icewind Dale II, Baldur’s Gate II: Throne of Bhaal (nie mylić z samym BG2 – Aure), Fallout 3, Prince of Persia, Crysis, Warhammer 40,000: Dawn of War, Lineage II, Fallout Tactics”.

Jestem ciekaw, co sprawiło, że muzyka do DA jest tak marna.

Właściwie cały album (18 utworów, a tylko 36 minut!) został wypluty na jednym motywie. Zaletą albumu jest bardzo stabilny nastrój, dzięki czemu możemy sobie go puścić jako tło do k6 scen fantasy. Nastrój ten określić można jako nijaki. Niby coś się tam dzieje – to jakieś trąbki, to bębny (bo jak wojna, to wiadomo, muszą być bębny, choćby nie miały nic wspólnego z marszem), to smyczki, to jakaś śpiewająca laska śpiewająca glosolaliami (akurat śpiew bez słów bardzo cenię). Szkoda tylko, że muzyka niemal identyczna pojawia się 3k20 filmach i grach o tematyce bliskiej fantasy.

Po co o tym piszę? Gdyż sam bardzo często nawet, gdy nie sięgam po jakąś grę, sprawdzam, czy ma ciekawy soundtrack. Odpowiednia muzyka jest w stanie dać mi świetne tłu do rozmyślań lub snucia w wyobraźni fabuł i historii, o sesji nie wspominając.

Niezależnie od intencji – po muzykę do DA nie sięgajcie. Moim zdaniem nie warto.

Podobnie omińcie Przebudzenie. Dragon Age: Początek jest fajną grą, ale Przebudzenie to porażka.

(Obrazek to screen zrobiony w grze. Jak widać, fantastyka z założenia przeznaczona jest do rozwijania miłości do świata i chęci niesienia pomocy bliźnim.)