Wpisy

Na długą drogę


Wikipedia podaje:
Post-rock is a musical genre characterized by the use of instruments commonly associated with rock music, but using rhythms, harmonies, melodies, timbres, and chord progressions not traditionally found in rock. Post-rock musicians typically produce instrumental music.

Po tym zaskakująco klarownym wstępie przejdźmy od razu do przeciwwagi w postaci jak zwykle nietreściwego LastFM:
Labradford, to zespół grający coś pomiędzy post-rock iem, a muzyką eksperymentalną. (Interpunkcja i pisownia oryginalne.)

Hasło „post-rock” zapewne większości z Was nie kojarzy się z niczym konkretnym, nie jest to bowiem ani nurt szczególnie popularny, ani intuicyjny. Niemniej miks z „muzyką eksperymentalną”, która nie oznacza w praktyce nic (podobnie jak słynna „muzyka indie”, która de facto nie podsuwa żadnej informacji o muzyce zespołu) to już pełny odlot.

Dość żalów, czas na mięcho. Labradford należy do najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie grup – w Stanach być może w latach dziewięćdziesiątych mogła się cieszyć względną popularnością, niemniej od niemal dekady jest nieaktywna i nie przebiła się do Słowian.

Zespół o charakterystycznej, niewymawialnej dla osób ze ślinotokiem nazwie pojawia się na mej liście za każdym razem, gdy dopada mnie muzyczna apatia. Jeżeli naprawdę nie mam ochoty na słuchanie czegokolwiek absorbującego, wszystko wydaje mi się (błędnie, oczywiście) przemielone, przeżute i dawno wyplute, włączam sobie wirgińskie (od jednego ze Stanów, nie tego, co Wam przyszło na myśl) szumy. Dopiero, jeżeli to nie pomoże, zaczynam się niepokoić.

Labradford wydał kilka albumów, jednak między nagraniami z '93 a roku dwa tysiące nie ma szczególnej różnicy (a z pewnością trudno ją określić po zaledwie jednym odsłuchaniu). Nieznaczne zmiany w nastroju sprawiają, że odczuwać można czasem znużenie i monotonię – wyłapując jednak z każdej płyty perełki, da się złożyć solidną, nieco melancholijną składankę.

Grupa warta jest wysiłku poświęconego na selekcję. Spójność i konsekwentny dobór dźwięków owocuje zbiorem nieco rozleniwiających, lecz bezpiecznie odległych od usypiania melodii. Słowo „melodia” użyte jest tu użyte ze szczególnie dużą niepewnością, gdyż poszczególne kawałki posiadają bardzo podobną kompozycję – zbiór harmonijnych dźwięków powtarza się przez kilka minut, nieustannie przecinanych przez, zdawałoby się, przypadkowe zakłócenia, pozwalających utrzymać uwagę na kolejnych minutach utworu. Najważniejszym instrumentem pozostanie, a jakże, elektryczna gitara, bez jednak silenia się na akordy i solówki – pojedyncze nuty, zdające się za wszelką cenę unikać pierwszego planu, świetnie obrazują cytowane u początku wpisu wyobrażenie post-rocka. Obok tego dużą rolę odgrywają klawisze i elektronika, właściwie zastępująca tradycyjne instrumenty perkusyjne.

Wokal jest w praktyce niezrozumiały. Jakieś pojedyncze pobąkiwania da się zarejestrować, ale w sieci samych tekstów nie da się odnaleźć. Nie jest to problemem – wokal zawsze pozostaje na granicy słyszalności, jako tylko bełkoczący dodatek do całego rzędu równoważnych instrumentów. Nie wybija się, jedynie urozmaica tło.

Wielkim problemem Labradforda dla celów RPGowych jest jego powolne tempo i praktycznie brak dynamicznych przejść. Jeżeli prowadzimy sesję po zachodzie słońca, po ciężkim dniu, po zgaszeniu świateł, atmosfera może stać się aż nazbyt spokojna.

Muzyka tła: 4/5 – trzeba sporo czasu poświęcić na wyrzucenie z albumów co nudniejszych kawałków, jednak po wszystkim otrzymamy ponad godzinę bardzo dobrej muzyki tła. Leniwej, pobrzmiewającej z boku, nie rozpraszającej narracji. Niemniej raczej odradzałbym użycie jej przy klimatach fantasy w średniowiecznej oprawie;
Muzyka obszaru: 3/5 – przypuszczam, że większość osób nie podzieliłaby mojego entuzjazmu do połączenia „literatura Lovecrafta + Labradford”, jednak dorzucenie zespołu do składanek wpisanych w światy futurystyczne, w tym nawet postapokaliptyczne nie powinno wzbudzić większego oporu;
Muzyka przygody: 2,5/5 – monotonna podróż, sesje unikające dynamicznej akcji, odpoczynek od heroicznych przygód. Da się, ale trzeba uważać na potencjalne znudzenie;
Muzyka drużyny: Nie.

Korzyści z istnienia kultury Majów


Istnieje pewien niezmiernie słaby film o nazwie Źródło, którego fabuła, morał, dosłowność, dialogi i gra aktorska są wręcz żałosne. Jest to jedna z produkcji, która skrócona o 25 minut byłaby o wiele, wiele lepsza.

Zaletami filmu są charakterystyczne, animowane sekwencje przedstawiające coś na kształt kosmosu (żeby nie mówić: wizualizację duchowych rozterek protagonisty) oraz prawdopodobnie najlepszy soundtrack filmowy, jaki dane mi było poznać. O ile więc „symbologia” filmu doprowadza do bólu zębów, same utwory (których tytuły nawiązują do konkretnych scen, będąc dla nas nieintuicyjne i nieprzydatne) stanowią czyste mistrzostwo.


Poziom kawałków waha się między „genialne” a „dobre”. Clint Mansell w przeszło czterdziestu sześciu minutach muzyki uniknął monotonii, choć cały soundtrack ze Źródła bazuje na mocno powiązanych melodiach. Chociaż większość płyty jest leniwa i melancholijna, zdarzają się mocne wybicia, które z jednej strony pobudzają słuchacza, z drugiej – podczas sesji mogłyby zakłócić planowaną narrację.

Niemniej jako uniwersalna muzyka tła do sesji pozbawionych scen akcji jest to „must have”, zaraz przed opisanym przy innej okazji soundtracku z Symetrii. Elektroniki jest tu co prawda jak na lekarstwo, ale album równie dobrze wpisze się w SF, jak i fantasy czy światy historyczne.


Poszczególne kawałki można bez większych trudności umotywować w świecie gry – do czynienia mamy z kwartetem smyczkowym, tworzącym zazwyczaj główną linię melodyczną, do tego dochodzą klawisze (być może odpowiedzialne za wspomniane fragmenty elektroniki), instrumenty perkusyjne, gitara elektryczna i rzadkie chóry.

Teoretycznie ostatni utwór, zawierający jedynie dźwięki pianina, mógłbym uznać za niekonsekwencję i najsłabsze ogniwo, znam jednak osoby uważające go za utwór pełny i wyśmienity. Po prostu nie posiadam dość umiejętności, by się do jakiegoś elementu przyczepić. Just enjoy some tracks.

Muzyka tła: 5/5 – jeżeli nie spodziewacie się rozgrywać scen akcji, ten album może łatwo zapełnić z dwie godziny gry;
Muzyka obszaru: 2/5 – można tym albumem urozmaicić składanki takie jak „melancholia, sen, koncert”, jednak przyznam, że sam bym go tak nie wykorzystał;
Muzyka przygody: 2/5 – jak powyżej. Można próbować, można szukać, ale sam poszukałbym raczej innych kawałków;
Muzyka drużyny: Nie.

Na marginesie. Jak już słuchacie utworów, ciekaw jestem, jak Wam podoba się zestawienie mojego tekstu z reckami profesjonalnych znawców muzyki i kinematografii, jak choćby tutaj. Teoretycznie jest tu bardzo dojrzały aparat krytyczny, jednak z mojej perspektywy tekst ten, choć niewątpliwie bardziej przemyślany i dojrzalszy od mojego, jest po prostu nudny. Jak Wy się na to zapatrujecie? Powinienem starać się bardziej wyczerpywać temat, silić na porównania itp., czy wolicie, jak dotychczas, krótki wstęp i skupienie na mięsie?

Symetria


Symetria jest filmem o tyle barwnym, że banalny pomysł stoi w nim w sąsiedztwie z bardzo przyjemnymi, ciekawymi wątkami, tragiczna gra aktorska koło świetnej roli Andrzeja Chyry, dłużyzny obok klimatycznych zabaw światłocieniem i wspaniałej muzyki utworzonej przez Michała Lorenca. Osobiście to nazwisko uważam za całkiem nobilitujące, a że to Polak, to płytkę z soundtrackiem do Symetrii można na Allegro czasem kupić za dychę lub kilka złotych (o ile mamy możliwość odebrać ją osobiście). Polecam.

Muzyka z Symetrii jest mym ulubionym soundtrackiem z polskiego filmu. Jej podstawowym założeniem było przytłaczać – akcja dzieła rozgrywa się w więzieniu, naturalna więc miała być atmosfera klaustrofobiczna, lękliwa i melancholijna. Lorenc zdecydował się na dobranie konkretnej melodii, „main themu”, którego różne wariacje
słychać przez większą część nieco ponad półgodzinnego albumu. Dłuższe utwory (3 – 6,5 minut) są przerzedzone znacznie słabszymi przerywnikami, mającymi długość zazwyczaj krótszą od minuty. Trzecią grupą utworów są nieliczne, krótkie (do trzech i pół minuty) utwory co prawda nie odnoszące się do „main themu”, jednak nie mniej od niego ciekawych.

W praktyce podział ten przekłada się tak:
1. W ciemności – 4:22 – świetne;
2. Biegnąc, biegnąc – 2:26 – dobre;
3. Wszystko – 6:33 – świetne;
4. Zapomnisz – 1:02 – słabe;
5. Nagle – 2:55 – dobre;
6. Których dotknie – 3:38 – dobre;
7. Nie – 0:36 – słabe;
8. Bo – 3:48 – świetne;
9. Jest – 0:55 – słabe;
10. Pod powiekami – 0:38 – słabe;
11. Zobacz – 1:55 – dobre;
12. I wyrośnie różdżka z pnia Jessego – 2:57 – świetne.

(Może zastanawiacie się, czy powyższe tytuły można odczytać jako konkretną treść, np. „W ciemności biegnąc, biegnąc, wszystko zapomnisz nagle. Których dotknie – niebo jest pod powiekami. Zobacz i wyrośnie różdżka z pnia Jessego”, odpowiedź brzmi: nie wiem. Ale pobawić się można. Szyfr i sekretna treść ukryta w nazwach utworów? Czemu nie, fajny rekwizyt fabularny na sesję.)

Ponury nastrój utworów utrzyma się, gdy wyrzucimy wszystkie kawałki słabe – będące zazwyczaj dynamiczne, gwałtownie zwiększające tempo, niepotrzebnie wybijające z tempa i melodii reszty albumu. Świetnie pasuje do scen opisów, ale też nastroju grozy, smutku, refleksji, odpoczynku po długiej podróży czy krainy snów.

Przede wszystkim w skład albumu wchodzą smyczki. Nie jednak zwykły kwartet, lecz – a przynajmniej takie ma się wrażenie – rozległy plac wypełniony wiolonczelami, wzajemnie się uzupełniającymi i wzmacniającymi. W kilku kawałkach pojawia się – choć czasem trudno na to zwrócić uwagę mimo jej ogromnej roli – harfa orkiestrowa. Faktycznie sprzyja to zagrożeniu powstania uczucia monotonii, na szczęście jednak album w pełni się przed nią obronił.

Dwadzieścia pięć minut doskonałego tła. Równie dobrze wpasuje się zarówno w fantasy, jak i świat współczesny czy s-f. Jeżeli robimy sesję spontaniczną i nie mamy ochoty na coś szczególnie zabawnego, zaczynamy właśnie od tego albumu. Nawet, jeżeli go zapętlimy, zazwyczaj nie nudzi nam się wcześniej, jak po godzinie. W dodatku kawałki te mają dziwną tendencję do wygłuszania offtopu – jakoś na jego tle żarty tracą na wartości komicznej (co akurat zaletą być nie musi).

Muzyka tła: 4/5 – najczęściej używana przeze mnie muzyka tła. Jej wadami są utwory zbędne i mała ilość utworów, przez co po dwóch, trzech odsłuchaniach pod rząd można odczuć znużenie. Album więc nie powinien lecieć samodzielnie, zbyt często i zbyt długo, jednak sam w sobie zawiera muzykę wręcz genialną;
Muzyka obszaru: 2/5 – ewentualne koncerty orkiestrowe w filharmoniach i na bankietach tudzież lokacje mające przygotować graczy na nadchodzącą grozę. Niewiele mi przychodzi na myśl ponad to;
Muzyka przygody: 3/5 – można próbować. Jeżeli mamy tendencję do długich sesji, podczas których sceny dynamiczne dajemy naprzemiennie ze scenami spokojnymi, melancholijnymi, statecznymi, tu znajdziemy dużą pomoc. Poszczególne kawałki możemy też powiązać z konkretnymi pomieszczeniami, sytuacjami, postaciami;
Muzyka drużyny: Nie.

(Obrazek jest screenem z filmu.)

Jak ułożyć R’lyeh do snu


Świętujemy (my – plebs, ludzie, których sam przywoływany nie lubił) minioną rocznicę narodzin Lovecrafta.

Na album ten natrafiłem przypadkiem, poszukując ścieżki dźwiękowej nie na sesję, lecz do planszówki Arkham Horror. Jak już być może zauważyliście, unikam nadmiernego szafowania nazwami gatunków muzycznych i rozwodzenia się nad ich znaczeniem. Wynika to głównie z lenistwa, ale też z walki o zdrowie psychiczne, bowiem Necronomicon, utworzony przez grupę Nox Arcana, na LastFM zdobywa takie tagi jak “lovecraft influenced, neoclassical darkwave, radio arkham, atmospheric”, zaś sam zespół został określony jako “gothic horror”.

Nie trzeba być znawcą literatury amerykańskiej poprzedzającej drugą wojnę światową lub fanem fantastyki grozy, by rozpoznać słowo Necronomicon. Ta fikcyjna księga według utworów H. P. Lovecrafta zawiera dostępne ludzkości tajemnice dotyczące prawdziwej natury wszechświata i Wielkich Przedwiecznych.

Poszczególne tytuły utworów opisywanej płyty nawiązują do prawdopodobnych ustępów księgi, sięgając bez krępacji do twórczości HPL. Stąd znajdziemy kawałki takie jak Lords of darkness, The black throne, The stars align. Istnieje też zbiór kawałków mieszczących się w obrębie jednej minuty, składających się z recytacji na temat pupilów czytelników, jak Cthulhu, Yog-Sothoth czy Dagon. W dłuższych utworach wokal pojawia się rzadko, co zresztą wadą nie jest, gdyż w założeniu miał być mroczniejszy od czarnej dziury, przez co jest całkowicie niewiarygodny i budzi litościwy uśmieszek.

W pierwszej kolejności bowiem Necronomicon jest tandetny, nie zaś klimatyczny. Czysta elektryka, w której nawet chóry zastąpione zostały klawiszami, nie reprezentuje sobą niczego wyróżniającego na tle (dark) ambientowego tłumu. Przez ponad 45 minut muzyki przelatuje się bez choćby cienia refleksji, unikając jakichkolwiek charakterystycznych melodii. Tytuły utworów nie mają de facto znaczenia – nie jest to zresztą wadą, jednak skoro równie dobrze cała płyta składać by się mogła z Track 1, 2…, 10, po co udawać, że w jakiś sposób nawiązują do słynnych opowiadań?

Teoretycznie RPGowiec mógłby wziąć taki kawałek jak Nyarlathotep i wykorzystać go w ramach sceny, w której kultyści wznoszą modły ku mrocznemu bóstwu. Postacie graczy, zbliżając się ku źródłu pieśni, dostrzegają coraz wyraźniejsze zarysy słów. Wreszcie prowadzący podaje stosowne do sytuacji pseudotłumaczenie i przełącza kawałek. Doskonale sprawiłby się tu Ritual of summoning, przykład artykulacji niewymawialnych słów (ph'nglui fhtagn) w wykonaniu Amerykańców.

Trudno pisać mi o albumie tak nieciekawym. Jego monotonia niby miała być mroczna / ponura, złowieszcza i nastrojowa, jednak po prawdzie czytanie przy nim opowiadań samotnika (tudzież rasisty ; )) z Providence czyniło je nudniejszymi i odrywało od świata przedstawionego. Muzyka ta nie posiada jakiegokolwiek umotywowania, bezpośrednio więc przypomina słuchaczowi: “jestem soundtrackiem! I jestem nudny! I kojarzę się z plikami wav używanymi w grach na PC półtorej dekady temu!”.

W porównaniu z Necronomiconem broni się nawet utwór reklamujący Arkham Horror na stronie wydawcy. Jeżeli klikniecie ten link, przeniesieni zostaniecie do nieciekawej strony i filmiku. Gdy filmik się zbuforuje, zatrzymajcie go kwadracikiem w prawym dolnym rogu. Pojawi się jakieś 10 sekund melodyjki, która zapętlona trwa bez końca. Dziesięć sekund? Tak, na tych kilku chwilach oparłem swoją lekturę Szepczącego w ciemności. I sprawiły się świetnie, wielokrotnie przebijając wartość omawianego albumu.

Muzyka tła: 1,5/5 – wolę grać bez muzyki. Nuda!;
Muzyka obszaru: 2/5 – lokacje cthulhupodobne; zakazane kulty lub zaginione świątynie. Niestety, utwory brzmią bardzo sztucznie i o ile nie prowadzimy sesji kiczowatych lub pulpowych, raczej ich nie wykorzystamy;
Muzyka przygody: 2,5/5 – recytacje kultystów; sekretne spotkania. Niby mało, ale jeżeli prowadzący nie ma świetnych umiejętności aktorskich, znajdzie tu niezłą pomoc;
Muzyka drużyny: Nie.

Jak się sprawdziło na sesji: Nie próbowałem, choć zapewne wykorzystam kiedyś na sesji motyw recytacji, który opisałem w ramach “recenzji”.

Ilustracja pochodzi stąd.

Gdy jest już za późno


Sierpień. Fani science-fiction i gier fabularnych mogą rozglądać się za dniem premiery drugiego, polskiego systemu RPG osadzonego w przyszłości. O ile Neuroshima niekoniecznie była utożsamiana z sf (etykieta “postapo” zazwyczaj nie kojarzy nam się z grą w świecie niezwykłych technologii), Robotica umożliwia grę mutantami, klonami czy cyborgami.

Sam nie jestem adresatem tej gry (zwłaszcza ze względu na ogromną ilość zasad – mam zapotrzebowanie na mechaniki banalne), zainteresowałem się informacjami na temat płyty dołączanej do podręcznika. Elementem jej zawartości jest “klimatyczna muzyka” dopasowana do systemu, “18 utworów, 64 minuty audio”. Jako, że sam nie wierzę w “klimatyczną muzykę”, a przy tym zaintrygował mnie drugi po Crystalicum polski soundtrack do gry fabularnej (stworzonej przez autora gry, Rafała Olszaka, znanego jako ROL), za swój obowiązek uznałem zrecenzowanie tego dzieła. Twórca okazał się być bardzo miły i udostępnił mi zawartość płyty.

ROL opisał swe utwory następująco: “nie jest to stricte muzyka, lecz w większości tło, tekstury, które mają nadać klimat sesji”. I dopóki nie obierze się podobnej perspektywy, czyli “to nie muzyka”, płyta będzie dla słuchacza trudna do przegryzienia. W utworach nie ma melodii. Nie wiem nawet, czy jest to jeszcze ambient, czy już tylko losowe plamy dźwięku zestawione w ciągu. Co jednak ważne, całość nie nudzi, chociaż zbiory użytych dźwięków są do siebie bardzo podobne.

Chociaż długość kawałków jest różna (od minuty do dziesięciu), w praktyce nawet w obrębie jednego utworu da się wyodrębnie właściwie niezwiązane ze sobą fragmenty. Fragment A, później wariacja na jej temat, nagle pojawia się zajawka fragmentu B, a po chwili B całkowicie wypiera A. I tak przez 64 minuty. Zdarzają się nagrania nudniejsze, jednak wywalając je otrzymujemy jeszcze przynajmniej pół godziny muzyki dobrze dopasowanej do estetyki systemu.

Jaka to estetyka? Dobrane dźwięki bardzo wyraźnie nawiązują do tego, czym w filmach sf stara się podkreślić że “ten wielki komputer / android właśnie teraz pracuje, o słyszysz te zwarcia i wręcz namacalne brzmienie wentylacji?”. W praktyce nikt raczej nie spotyka się na co dzień z maszynami wspierającymi to wyobrażenie, jednak nie są to wizje bezpodstawne. Nagrania rejestrujące pracę Wielkiego Zderzacza Hadronów różnią się od ścieżki dźwiękowej do Robotici właściwie tylko większą dozą monotonii. Iluzoryczne prace wielkich fabryk, rzadkie dodatki w rodzaju instrumentów perkusyjnych (Parapsychosis) czy odległych okrzyków ludzkich (Red Zone – szkoda, że taki utwór jest tylko jeden) dodają przy tym elementu grozy czy napięcia.

Największą wadą nagrań jest zbyt rzadkie zbliżanie się do melodii. Gdyby twórca nie ograniczył się do iluzji i dźwięków, a odważniej sięgał po muzykę, całość byłaby o wiele bardziej uniwersalna (wystarczy chociaż porównanie z genialnymi, darmowymi nagraniami Technology of Silence), obecnie zaś o wiele lepiej sprawdzać się będzie jako rekwizyt, niż “klimatyczne” tło.

Dodatkowym, marginalnym problemem, nie wpływającym na odbiór, jest forma płyty, obejmująca nazwy plików i katalogów, które są zapisane WIELKIMI LITERAMI. Wydaje mi się, że LONG_OIL_DRINK wygląda dosyć zabawnie (zapewne ma to być konsekwentne względem formy zapisu nazwy systemu przez autora). Dopatrzyłem się też jednej literówki w tytule (Biologica Experiment -> Biological). Zresztą o ile same tytuły niewiele wnoszą do utworów, to trzeba przyznać, że potrafiłyby mnie zainspirować do wprowadzenia konkretnych lokacji lub wydarzeń na sesji – przynajmniej niektóre. Tym bardziej szkoda, że sam “album” nie otrzymał jakiegoś zbiorczego tytułu – skazany został na miano “soundtracku do Robotici”.

Ocena
Muzyka tła: 2/5 – utwory nie są zbyt nudne, jednak jednoznacznie kojarzą się z niepokojem, lękiem i futuryzmem, stąd ich zastosowanie jako tła jest bardzo ograniczone;
Muzyka obszaru: 4/5 – płyta bardzo dobrze się wpasowuje w atmosferę postapokalipsy i science fiction. Nowoczesne technologie, zrujnowane fabryki, składowiska robotów, a także echa statków kosmicznych – o ile nie wychodzi się poza naturalną tematykę utworów, można je z sukcesem wykorzystać;
Muzyka przygody: 3,5/5 – jest możliwość dostosowania konkretnych utworów do miejscowości, istot czy wydarzeń, jednak brakuje muzyki dynamicznej (jeden utwór – nie wystarcza na sceny walk czy nagłych zagrożeń) czy wpasowującej się w nastrój zwycięstwa / odpoczynku. Ze względu na depresyjny charakter płyty prowadzący nie poradzi sobie z muzycznym aspektem sesji tylko z użyciem tego albumu;
Muzyka drużyny: Nie.

Podziękowania dla autorów gry Robotica za udostępnienie zawartości płyty i prawo do ukazania dwóch utworów muzycznych w sieci.

Pod skwierczącym piaskiem


Poszukiwanie muzyki związanej z pustynią? Absurd. Pustynia to piasek, może trochę trawy i sporo głazów. Jej zakres dźwięków ogranicza się do nielicznych zwierząt, wędrowców, głównie jednak do jęków istot padających pod wpływem przygniatającego słońca. No i wiatru.

Jednak „Le Serpent Rouge” wydany w 2005 przez szwedzką grupę Arcana ukazał mi pełnię mej pomyłki. O ile pierwszy utwór (In search of the divine) składa się jedynie z całkiem nudnego echa i szumów, to reszta albumu uniknęła słabszych momentów. Dark ambient połączony z world music inspirowanym Afryką dały efekt wybitny.

Przede wszystkim rytm. Dominującą rolę pełnią instrumenty perkusyjne, zarówno djemby i dunduny, jak i dzwonki czy grzechotki. Nawet, jeżeli utwór można określić dynamicznym (Under the sun), nie wybija się z ogólnego wrażenia ospałego, nużącego bujania się po pustynnych wydmach. Bardzo łatwo jest wyobrazić sobie podróż na grzbiecie wielbłąda i jego usypiający marsz.

Innymi źródłami dźwięków są cymbały (pojawiają się rzadko, od razu jednak wybijając się na pierwszy plan), nieliczne wokale wykrzykujące w oddali glosolalie (co jedynie pogłębia poczucie bezkresności) i – standardowo dla gatunku – liczne elementy elektryki.

Nie mogę powiedzieć, żebym był wielbicielem różnorodnych nurtów afrykańskiego folku czy znawcą muzyki towarzyszącej podróżnikom i pustynnym pielgrzymom. Mam jednak wrażenie, że albumu równie tajemniczego, niepokojącego, przytłaczającego majestatem morza piasków i przy tym naprawdę mistrzowsko tworzącego nastrój nie uświadczycie.

Ocena:
Muzyka tła: 3/5 – monotonne, ospałe, ale nie nużące dźwięki ubarwiają sesję nie skupiając na sobie zbyt wiele uwagi;
Muzyka obszaru: 5/5 – doskonały album na sesje związane z atmosferą pustyni – wzbogacony innym wykonawcą jest w stanie pobrzmiewać przez całe spotkanie;
Muzyka przygody: 3/5 – pozostawia możliwość manipulowania dynamiką utworów, pozwalając na dostosowanie tempa opisu do potrzeb sceny. Niestety, brakuje utworów mogących wpasować się do scen związanych z walką;
Muzyka drużyny: Nie.

Jak się sprawdziło na sesji: bardzo dobrze.